Deradykalizacja a nie kryminalizacja? Inne sposoby walki z islamskim terroryzmem
W krótszej perspektywie czasowej możemy, niestety, spodziewać się ciągle dużej liczby ataków terrorystycznych na terenie Europy. Co do deradykalizacji – tak, na jej efekty trzeba czekać i jej wielkim problemem jest to, że trudno zmierzyć jej skuteczność – z dr. Kacprem Rękawkiem z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych rozmawia Artur Dubiel.
– Panie doktorze, jako jeden z nielicznych w tym kraju mówi pan otwarcie o potrzebie procesu deradykalizacji, czym jest ów pojęcie?
Najkrócej – praktyka przekonywania osób o radykalnych poglądach, by je zmieniły, na bardziej umiarkowane. Odwrócenie radykalizacji, która jest dynamicznym procesem społecznym. I żeby było jasne, to rzecz bardzo trudna do osiągnięcia, często niemożliwa. Jest jednak nagroda pocieszenia, ponieważ nawet jeśli kogoś nie przekonamy, by z dżihadysty stał się konserwatystą lub socjaldemokratą, to ciągle możemy pomóc mu „odejść od terroryzmu”, porzucić myśl o działaniach zbrojnych w imię wyznawanych radykalnych poglądów. Te w nim/niej pozostaną, ale przynajmniej nie będą służyć aktywizmowi terrorystycznemu. Stąd rozróżnienie – deradykalizacja (deradicalisation) i odchodzenie od terroryzmu (disengagement). Chcemy osiągnąć to pierwsze, ale w praktyce często szczytem marzeń jest to drugie.
– I naprawdę pan wierzy w powodzenie metod miękkich, kiedy te twarde często nie przynoszą efektu?
Mówi pan językiem, który dominuje w dyskursie na takie tematy w Polsce. Najpierw jest zdziwienie, że antyterroryzm to nie tylko antyterroryści, a potem atak na kogoś, kto proponuje miękkie rozwiązania. Zaznaczam, że te umownie nazywane miękkimi działania antyterrorystyczne nie istnieją w próżni, nie. One są dopełnieniem działań operacyjnych instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa. Pamiętajmy, że UE proponuje państwom, by organizowały swój antyterroryzm w filary i tam, owszem, jest ta pięść, to unijne „pursue”, ale jest też „prevent”, który wcale nie oznacza prewencyjnych aresztowań. To jest przeciwdziałanie temu, by ludzie nie zwracali się w stronę terroryzmu jako narzędzia rozwiązywania problemów i to przeciwdziałanie może mieć różnoraki charakter. Jednym z jego elementów jest rozwijanie strategii deradykalizacji, przygotowywanie odpowiednich programów w tym zakresie i przede wszystkim – skrajanie ich na miarę lokalnych potrzeb i możliwości, bo np. w Wielkiej Brytanii to ogólnopaństwowy proces, z milionami funtów budżetu, ale warto pamiętać, że nie wziął się znikąd. Rozwinął się po zamachach z 7 lipca 2005 r., kiedy Brytyjczycy przekonali się, jakie szkody może wyrządzić im domorosły terroryzm. Doszli do wniosku, że coś robili źle i postanowili to zmienić, by w przyszłości móc spokojnie spojrzeć w lustro i powiedzieć, że nie zaniedbali innych sposobów, dzięki którym mogliby kogoś odciągnąć od terroryzmu.
– No przepraszam, ale przekonywanie i namawianie kojarzy mi się z negocjacjami, a w Europie mamy do czynienia z terroryzmem IV fali, terroryści nie chcą negocjować i nie boją się własnej śmierci!
Tak, ale tu nie chodzi o terrorystów, nie o nich w ogóle rozmawiamy. Terrorystów trzeba zatrzymać i zamknąć w więzieniu. Tam można zastanowić się, czy w nich nie zaoferować im możliwości deradykalizacji lub pozytywnie odpowiedzieć na wysyłane przez nich samych w tym względzie impulsy. Gra jednak toczy się o osoby, które z terroryzmem mają bardzo niewiele wspólnego – o kolegów, przyjaciół, rodziny tych radykałów, których członkowie mogą wykazywać pewne symptomy fascynacji dżihadyzmem, ale nie popełnili jeszcze żadnych przestępstw, nie można i nie ma za co zamknąć ich do więzienia. Pozostawienie ich jednak samym sobie jest często jednak błędem, bo być może, podkreślam być może, niektórzy z nich potem zasilą szeregi organizacji terrorystycznych. Taniej i skuteczniej, tak myślą np. Brytyjczycy, będzie zadbać o ich deradykalizację zanim się ona tak naprawdę zacznie. Potem można ich już tylko ścigać, aresztować itp. Sam Pan wie, że policja i służby specjalne nie narzekają na brak zajęć i jeśli można im nieco odjąć obowiązków, to czemu z tego nie skorzystać i nakazać instytucjom dostarczającym usługi społeczne dalej je dostarczać, ale tym razem w imię zwalczania radykalizacji – zjawiska prowadzącego lub mogącego prowadzić do terroryzmu? Oczywiście, teoria i praktyka deradykalizacji ma zastosowanie, kiedy potencjalnych terrorystów jest dużo, kiedy staje się to, przynajmniej w niektórych miastach, gminach, regionach problemem mini-społecznym i nie wystarczy już po prostu ograniczać swoich działań antyterrorystycznych do kryminalizacji.
– Wróćmy do samej deradykalizacji, prym w tych działaniach wiodą Skandynawowie, z czego to wynika?
Fakt, Skandynawowie i Niemcy są tutaj pionierami, Dania jest państwem ramowym UE w dziedzinie deradykalizacji. I teraz zaskoczenie – ich programy deradykalizacyjne, prowadzone przez organizacje pozarządowe i częściowo finansowane przez państwo lub władze samorządowe, nie były oryginalnie nakierowane na potencjalnych terrorystów-islamistów. Nie, ich celem były „sceny” neo-nazistowskie, ekstremalnej prawicy w tych krajach, potem też członkowie gangów motocyklowych. W przypadku Skandynawów, Norwegów, Duńczyków, w mniejszym stopniu Szwedów, to była dość pragmatyczna decyzja, by użyć dostępnych instrumentów państwa dobrobytu w ograniczaniu skutków kryminalnych działań i postaw członków grup neo-nazistowskich. Pomoc w powrocie do społeczeństwa, droga wyjścia – stąd nazwy tych programów: „EXIT”. Pamiętajmy jednak, że to metodologia, którą rozwinięto pracując z klientami, bo tak nazywa się partycypujących w takich programach, nie mających nic wspólnego z dżihadyzmem.
– Czy mimo różnic w samych narodowych programach pomocy, organizatorzy współpracują ze sobą, wymieniają się doświadczeniami? Podopieczni zapewne to nie są łatwi ludzie w kontakcie i współpracy.
Nie są łatwi, oczywiście i dlatego „wyjście” zaczyna się często w więzieniach, kiedy ktoś taki dopiero może na spokojnie, a ma na to sporo czasu, zdać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów. I to on/ona muszą chcieć tego wyjścia, muszą go szukać. Alternatywnie, takiego wyjścia mogą dla tych ludzi szukać także ich bliscy i zgłaszać ich do takich programów, ale uwaga – zgoda, współpraca samego „radykała” jest tu niezbędna. Bez tego nie ma szans na jakiekolwiek „wyjście”.
Odnośnie współpracy – tak, jest europejska sieć RAN – Radicalisation Awareness Network, której zadaniem jest gromadzenie wiedzy i przekazywanie jej państwom członkowskim UE. Sieć ma swoje spotkania, obecni na nich są przedstawiciele ok. 30 krajów, bo przyjeżdżają tam też np. Norwegowie, których doświadczenia w tym zakresie są bardzo cenne, jest transfer wiedzy, możliwość podpatrywania tego, jak inni sobie z tym problemem radzą.
– W Kanadzie mocno krytykowano programy deradykalizujące, mocno się one różniły od tych z północy Europy? Niektórym środowiskom nie podobało się, że pomoc dla radykałów może być i jest większa od tej dla ludzi nie będących zagrożeniem a potrzebujących pomocy ze strony państwa czy samorządu.
Takie programy, jeśli się rozbudowują i mają rosnące budżety, zawsze i wszędzie podlegają krytyce. W Szwecji, wydawałoby się modelowym państwie dobrobytu, które w Polsce często niesłusznie jest oceniane jako miejsce, gdzie bez powodu każdy, a zwłaszcza imigrant lub uchodźca, dostają zasiłek od państwa, jest wielki opór przed uruchomieniem takich programów dla potencjalnych, zaznaczam – potencjalnych, terrorystów dżihadystów lub dla powracających z Syrii szwedzkich „zagranicznych bojowników”. Rządzi dyskurs: ” tak, jedź na dżihad do Syrii, przystąp do Państwa Islamskiego, wróc, a my nie tylko nie wsadzimy Cię do więzienia, ale jeszcze znajdziemy Ci pracę i mieszkanie”. I rzeczywiście, dla wielu osób tak może to wyglądać, ale proszę wysłuchać samorządowców ze szwedzkiego Goteborga, z którego co najmniej 50 osób pojechało do Syrii. Dla nich to nie są odosobnione sytuacje, to zaczyna powoli być procesem społecznym, nad którym warto się pochylić i warto wydać na jego zrozumienie, czy mitygowanie jego skutków, publiczne pieniądze.
– Owe działania mają być ofertą z wyprzedzeniem czy działaniem już po stwierdzeniu potencjalnych zagrożeń, czy może jednym i drugim? Wygląda to trochę na rzucenie rękawicy w „walce o serca i umysły”. Na Zachodzie sporym zagrożeniem często bywa dopiero drugie pokolenie przybyszy, co więcej, bratem jednego z zamachowców był sportowiec, reprezentant Belgii…
„EXIT” jest dla tych, którzy już poczynili pewne kroki na drodze radykalizacji, więc można uznać, że to działania reaktywne. Pamiętajmy jednak, że pomóc komuś w odejściu od zbrojnej i radykalnej ideologii można też na wczesnym etapie radykalizacji. Dla kogoś na takiego nie trzeba specjalnego programu, czasem wystarczy więcej uwagi, czasem pomoc w szkole, pojawienie się na jego osiedlu nowej infrastruktury sportowej itd. Tu pojawia się wątek „walki o serca i umysły”,czyli antyterrorystycznej prewencji na „miękko”. Chęć zapobiegania radykalizacji i ew. przystąpieniu przez kogoś do organizacji terrorystycznej nie poprzez zamknięcie go do więzienia, ale rozwodnienie jego radykalizmu przy użyciu instrumentów będących w dyspozycji państwa czy samorządu lokalnego. Pamiętajmy jednak też, że nieważne jak bardzo dane państwo się w takie działania zaangażuje, to zawsze będą jednostki, które sięgną po terroryzm, by zrealizować swoje cele polityczne, odreagować frustracje, zemścić się itd. Stąd te różnice między braćmi, kolegami z podwórka, bo choć radykalizację napędzają rówieśnicy, koledzy, rodzina potencjalnego terrorysty, to nie każdy połknie dżihadystyczny haczyk. Podobnie jak w przeszłości nie każdy katolik z Irlandii Północnej był w IRA a Bask w ETA. To zawsze, w ostatecznym rozrachunku, indywidualna decyzja.
– Żeby była jasność, powyższe działania miękkie nie mają zastępować dotychczasowych działań a jedynie je uzupełniać?
Nie, absolutnie nie. Duńczycy, których oskarża się o „miękkie” podejście, najlepiej próbują skontrować takie stwierdzenia mówiąc: „jeśli popełniłeś przestępstwo, to Twoje miejsce jest w więzieniu, ale jeśli jesteś jednym z tych, którzy co najwyżej spędzają czas z przestępcami, słuchają ich, to możemy zaoferować Ci coś innego”. Szokuje nad jednak to, że potrafią takie podejście rozciągać także na wracających z Syrii „zagranicznych bojowników”, bo z polskiego punktu widzenia jest to irracjonalne, przecież ci Duńczycy walczyli pewnie w barwach ISIS, to niedorzeczne. Jedna uwaga, kraje Europy Zachodniej nie kryminalizują udziału w zagranicznych konfliktach zbrojnych. I potem taki człowiek wraca i Dania, Szwecja, Holandia, nie mają nic, co pozwoliłoby im ustalić, co ta osoba tam tak naprawdę robiła, więc nie wsadzają go do więzienia. Z ich punktu widzenia, nie mają za co. I właśnie wtedy pojawiają się „miękkie” działania – opieka, szkolenia, doradztwo, pomoc w znalezieniu mieszkania, pracy itd. Druga strona musi tego chcieć, a państwo lub samorząd lokalny, często schowane za plecami organizacji samorządowej, wychodzi do takich ludzi z określoną ofertą.
– Właśnie, a co z radykalizującymi się muzułmanami w więzieniach? Nie pozostanie to teren zamknięty dla prowadzących programy? Czy ich zadania na odpowiednim poziomie będą w stanie wypełniać i realizować strażnicy więzienni? Błędem jest też chyba izolowanie muzułmanów od innych więźniów, może trzeba ich izolować, ale raczej od siebie?
Te programy mają w więzieniach często największe szanse powodzenia – przynajmniej tak było z klientami programów nakierowanych na scenę neo-nazistowską. Co do dżihadystów, to doświadczenia z krajów pozaeuropejskich bywają zarówno pozytywne jak i negatywne. Pozytywne, bo Egipska Grupa Islamska przeszła en masse proces odejścia od terroryzmu w więzieniu, niektórzy jej członkowie się też zderadykalizowali. Negatywne, bo krachem skończył się taki program w Jemenie, a zawsze kontrowersyjny jest też ten z Arabii Saudyjskiej, gdzie w warunkach pięciogwiazdkowego hotelu odciąga się terrorystów od terroryzmu. W Europie triumfy święci trend izolacji najbardziej radykalnych więźniów i konstruowanie specjalnych skrzydeł dla tych, których uznaje się za nadających się do odratowania. Im poświęca się więcej uwagi i spokojnie, to nie strażnicy więzienni odpowiadają za prowadzenie i wdrażanie programu deradykalizacyjnego. To robią osoby z zewnątrz – armia psychologów, szkoleniowców, religioznawców, nauczycieli, duchownych itd.
– Wspomniał Pan kiedyś w rozmowie ze mną, że programy deradykalizacji mogą przynieść efekty za lat 10-15, czy mamy tyle czasu? Na co możemy liczyć w krótszej perspektywie czasowej?
W krótszej perspektywie czasowej możemy, niestety, spodziewać się ciągle dużej liczby ataków terrorystycznych na terenie Europy. Co do deradykalizacji – tak, na jej efekty trzeba czekać i jej wielkim problemem jest to, że trudno zmierzyć jej skuteczność. Jak udowodnimy, że Pan X nie przyłączył się do ISIS w Syrii z powodu szkoleń i doradztwa zawodowego, które zaproponował mu lokalny samorząd? A może on bał się reakcji rodziny? Przestraszył się? Co będzie z deradykalizacją, kiedy skończą się wyjazdy do i powroty z Syrii? Jak będzie można skutecznie połączyć na poziomie lokalnym dyskurs o zapobieganiu rekrutacji do organizacji terrorystycznych z uzasadnieniem dla wydawania na ten cel publicznych pieniędzy? Wiem, że w Europie Zachodniej już teraz pojawiają się problemy z finansowaniem takich projektów, bo jak uzasadnić „dawanie muzułmanom pieniędzy”, gdy wielu polityków mówi językiem „zderzenia cywilizacji”? Zawsze będzie ta pokusa tradycyjnego antyterroryzmu i załatwienia wszystkiego przez aresztowania, co do 2015 r. próbowali robić Francuzi i do pewnego stopnia Belgowie. Reasumując, spodziewam się, że deradykalizacyjne inicjatywy będą dalej trwały, coraz cześciej na poziomie lokalnym, niemalże gminnym, często będą, jak to ma miejsce także obecnie, wykorzystywane w nich organizacje pozarządowe. Nie będą mieć charakteru zunifikowanego, będą mieć dużą autonomię, będą rozwijać się niezależnie od siebie, ale czerpać ze swoich doświadczeń, także zagranicznych. A równolegle do nich będą działać policje i służby specjalne. Rządy będą na nie spoglądać ze zmienną tolerancją i akceptacją, choć w Danii i w Wielkiej Brytanii, mamy swego rodzaju konsensus polityczny wokół tych inicjatyw i zgodę na ich finansowanie.
– Czy poza Skandynawią ktoś w Europie zajmuje się deradykalizacją? Czy w Polsce powinniśmy myśleć o programach wprowadzających, by przygotować się już na pełne działanie?
Tak, bardzo mocno Brytyjczycy, są też Niemcy. Jest wysyp takich lokalnych inicjatyw w Belgii, co nie powinno zaskakiwać. Te programy, jak wspomniałem, mają różne formy i różnych klientów – pod tym kątem może o nich myśleć Polska i kraje Europy Środkowej. Owszem, gdy np. na naszym terenie jest, jak to mówiła ABW, 200 osób obserwowanych z „powodów terrorystycznych”, to nie ma sensu adresować takich programów do potencjalnych dżihadystów, ich jest po prostu za mało. Warto jednak myśleć, czy nie mamy u siebie innych środowisk, których działalność nielegalną można też mitygować przez takie programy. A może już to robimy, bo są przecież organizacje pozarządowe pracujące z tzw. trudną młodzieżą. To bardzo podobna metodologia, czerpiącą z doświadczeń przeciwstawiania się rekrutacji do gangów, zapobiegająca proliferacji narkotyków wśród dzieci i młodzieży.
Pamiętajmy, że na Zachodzie są to często programy gospodarujące środki, które chcielibyśmy wydać np. na rewitalizację danego obszaru, ale tym razem mamy to robić w imię zapobiegania radykalizacji. Wydatki jednak mogą być te same, skutek fizyczny ten sam (budowa infrastruktury) zmienia się tylko uzasadnienie wydatkowania środków. To może niektórych zdziwić, ale nie zapomnę oficjeli z miast w Holandii, którzy na spotkaniach RAN mówili, że dla nich to nie problem, w najgorszym razie pozostanie im po tym siłownia, biblioteka, plac zabaw itp. na danym osiedlu.
– Ale na takich siłowniach też dochodziło do radykalizacji i treningów w imię sprawy, przyszłego dżihadu.
Oczywiście, że tak, np. w spisku przygotowującym zamachy z 7 lipca w 2005 r. w Londynie. Zapytajmy jednak przewrotnie – mamy takiej infrastruktury nie budować w miejscach, gdzie wiemy, że mieszkają, pośród setek innych muzułmanów, radykałowie? To jest właśnie niebezpieczeństwo nie tyle deradykalizacji, ale miękkiej antyterrorystycznej prewencji – jeśli będziemy szukać autorytetów, ludzi, z którymi na takich osiedlach można pracować, warto ich wspierać, to może się okazać, że trafimy na radykałów, bo to oni pierwsi, jako najgłośniejsi i najlepiej zorganizowani pierwsi wyciągną rękę po dofinansowanie ze strony państwa. I tu niezbędne jest budowanie równoległych kanałów komunikacji z przedstawicielami takich społeczności, mieszkańcami takich osiedli, ponieważ im więcej opinii, danych, to tym łatwiej państwu, organizacjom pozarządowym, samorządom, policji, służbie zdrowia itp. działać wśród potencjalnych radykalnych, zbrojnych islamistów.
– OK, załóżmy, że deradykalizacja przynosi efekty w Europie, czy to wystarczy? Ludzie podróżują, jest Internet a w nim media społecznościowe, wymiana informacji i myśli ma niesamowitą prędkość, czy Europa w ramach deradykalizacji nie powinna zaoferować czegoś także na zewnątrz?
Już to robi. Koordynator ds. zwalczania terroryzmu UE głównie spędza czas jeżdżąc poza Europę, bo wie, że tam działają organizacje terrorystyczne, tam są źródła terroryzmu atakującego Europę. Jest ambasadorem pewnego podejścia, rozwiązań itp. Oczywiście, jego sukcesy na tym polu zależą w wielkim stopniu od dobrej woli państw sąsiadujących z UE, a prawdą jest to, że ich stanowisko dot. deradykalizacji jest często bardzo negatywne. Egipcjanie pytają, sam to słyszałem, „jak można zapobiegać terroryzmowi? No, chyba że przez aresztowania!”. To przyprawia Europejczyków o palpitację serca, ale takie są realia wśród naszych sąsiadów, którzy nie mają ani pieniędzy, ani cierpliwości, by zajmować się deradykalizacją.
– Jest pan specjalistą w temacie IRA, doktoryzował się pan i wykładał w Irlandii, czy są jakieś podobieństwa między terroryzmem w wykonaniu islamskich radykałów a IRA? Niektórzy po referendum w sprawie Brexitu twierdzili, że IRA może o sobie przypomnieć.
Tak, IRA to był temat, dzięki któremu wszedłem w obszar badań nad terroryzmem, ale zawsze staram się, by nie kojarzono mnie tylko z tym obszarem badań. Frakcje IRA, tzw. republikańscy dysydenci są nadal aktywni, ale także bardzo zinfiltrowani przez irlandzkie, północnoirlandzkie i brytyjskie służby. Nie można jednak wykluczyć, że jeśli po Brexicie na wyspie Irlandia na nowo pojawi się granica, bo będzie tam zewnętrzna granica UE, z kontrolami, strażnikami itd., to takie mini-grupy mogą nieco zyskać na popularności. Cały proces pokojowy w Irlandii Północnej był m.in. oparty na tym, że owszem, nie ma zjednocznej Irladii, ale tak jakby była jednością w zjednoczonej Europie. Nie ma granicy, komunikacja, handel, współpraca kwitną. Teraz może to zostać podważone. Warto obserwować irlandzki republikanizm w następnych latach, tam mogą dziać się bardzo ciekawe rzeczy.
– Czy odbudowa w Europie systemu wartości i religii może wpłynąć na poziom bezpieczeństwa? Zakończone już Światowe Dni Młodzieży pokazały, że jest potencjał w ludziach młodych, nie tylko Europejczykach.
Odpowiem prowokacyjnie – ŚDM to była wspaniała sprawa, sam widziałem jego uczestników na ulicach Warszawy. Takiej dawki optymizmu, uśmiechu i radości nasz kraj nie widział od dawna, ale jeśli zaczniemy mówić o antyterroryzmie w kontekście starcia cywilizacji, reglii, wartości, to popełnimy wielki błąd. To będzie prezent dla ISIS, który chce podzielić świat na jasno zdefiniowane obozy – my kontra oni, „Żydzi i krzyżowcy, i ich sojusznicy”. Owszem, dbajmy o nasze wartości, ale nie w imię antyterroryzmu. Dbajmy o nie i pielęgnujmy je dla nas samych.
– Dyskusyjny jest swoisty nadzór nad rosnącymi w Europie meczetami a raczej jego wywiadowcze efekty. Imamowie świadomi inwigilacji spuścili z tonu, przenosząc swe radykalne treści do mniejszych, zaufanych, hermetycznych grup. Czy widzi pan szanse na dotarcie z programami deradykalizacji także tam?
Są różni imamowie, różne meczety, różne domy modlitwy itd. Owszem, mogą odgrywać i odgrywają, chociażby w Wielkiej Brytanii, ważną rolę w procesie deradykalizacji niektórych potencjalnych radykałów. Przedstawiciele takich miejsc, powiedzielibyśmy duchowni, często asystują policji, pracownikom społecznym, samorządowi w specjalnie zwoływanych „panelach”, podczas których ww. radykałowi oferowana jest pomoc i skrajany jest dla niego jej pakiet. Co do hermetycznych miejsc – nie powiedziałbym ,że organizują je imamowie, raczej swego rodzaju rebelianci z danego meczetu, czy muzułmańskiej społeczności, którym meczet jawi się jako siedlisko udomowionego islamu ich rodziców. Tu wnikać muszą, mogą i co pokazują brytyjskie, francuskie przypadki z przeszłości, służby specjalne.
DR KACPER RĘKAWEK – specjalista ds. terroryzmu międzynarodowego, analityk w projekcie bezpieczeństwo europejskie i przemysł obronny w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, nauczyciel akademicki, doktor nauk społecznych – Queen’s University Belfast, autor pierwszego studium porównawczego frakcji Irlandzkiej Armii Republikańskiej (Irish Republican Terrorism and Politics: Comparative study of the Official and Provisional IRA), która ukazała się nakładem Routledge w 2011 r. oraz innych publikacji z dziedziny terroryzmu międzynarodowego, które ukazały się m.in. w Terrorism and Political Violence, Critical Studies on Terrorism, Irish Political Studies. Członek European Expert Network on Terrorism Issues i Radicalisation Awareness Network. Od września 2016 r. szef projektu obronność i bezpieczeństwo w GLOBSEC Policy Institute w Bratysławie.
fot. Magda Pawluczuk / PISM
gamletenker
W teorii brzmi to OK i może się częściowo sprawdzać, ale pod warunkiem, że państwo jest w stanie znaleźć wszystkim ludziom którzy tego pragną godziwą pracę, tak jak to w dalszym ciągu ma miejsce w Norwegii. I tutaj nie ma jeszcze problemów z "no-go zones", nie było w zasadzie zadym na ulicach, zaparkowane samochody nie płoną wieczorami. Ale to wszystko dzięki strumieniowi pieniędzy z ropy, który właśnie wysycha. Wyalienowane, biedne środowiska emigrantów z Bliskiego Wschodu są naturalnie podatne na radykalizm, który jest po prostu jednym z nurtów w islamie. Teza tego artykułu jest taka, że przy małym natężeniu radykalizacji można ją kontrolować policyjnie, przy większym - za pomocą działań "miękkich", społecznych. Ale te ostatnie kosztują i to dużo, bo opierają się na założeniu, że państwo zorganizuje całkiem komfortowe życie każdemu delikwentowi przyłapanemu na oglądaniu radykalnych kazań na youtubie. To jest możliwe do finansowego udźwignięcia tylko do pewnego pułapu zjawiska. W sytuacji stagnacji ekonomicznej w Europie perspektywy ustabilizowania życia dla młodych muzułmanów którzy wypadli z systemu edukacji są słabe. To ich frustruje, buntuje przeciwko zachodniemu społeczeństwu, tym bardziej, że zachodni hedonizm dość trudno sam się broni. Skala zjawiska łatwo może przekroczyć ograniczone kryzysem możliwości interwencji ekonomicznej państwa. Po prostu nie znajdzie się tyle kasy by przekupić wszystkich sfrustrowanych. To jest trochę jak, przepraszam za porównanie, z wirusem który siedzi w organiźmie i dopóki ten jest silny to pozostaje uśpiony, ale jak organizm się osłabi to pozbawiony dostatecznej kontroli wirus zaczyna destrukcję. Trzeba godzić się na imigrację tylko z takich kultur które potrafią samodzielnie utrzymać społeczną stabilność nawet w sytuacji kryzysu ekonomicznego i braku pomocy państwa.