Bezpieczeństwo Geopolityka

Czy Egipt i Syria mają strategiczne znaczenie dla USA?

3 października 2017

author:

Czy Egipt i Syria mają strategiczne znaczenie dla USA?

Bez przerwy słyszę od komentatorów, dyplomatów i polityków – w różnych mediach – że Egipt i Syria mają strategiczne znaczenie dla Ameryki. Jeśli bliżej przyjrzymy się twardym faktom, ten wykreowany obraz, ulega całkowitej zmianie. Oba wskazane kraje są bardzo słabe – według wszystkich znaczących zestawień i pomiarów. Państwa te posiadają bardzo wątłe i niewydajne gospodarki, nie mają ropy, ani innych strategicznych surowców, którymi tak szczodrze została obdarowana Arabia Saudyjska lub Katar (nb. od tego ostatniego Polska kupuje gaz w postaci LNG).

Ponadto, ani Egipt ani Syria nigdy nie posiadały poważnej potęgi militarnej, nawet wtedy, kiedy Związek Sowiecki dostarczał im wyszukane uzbrojenie – dodajmy w niemałych ilościach. Oba państwa nie stanowiły też bardzo poważnego zagrożenia dla Izraela.

W swojej nowoczesnej historii Izrael wygrał cztery wojny przeciwko Egiptowi: 1948; 1956; 1967 i 1973; izraelska armia (Israel Defense Forces – IDF) dosłownie rozgromiła armię egipską. Z kolei Syria walczyła przeciwko Izraelowi w latach: 1948; 1967; 1973; Syryjczycy także doznawali za każdym razem upokarzającej klęski z rąk IDF. W końcu Egipt i Izrael podjęły rozmowy pokojowe w 1973 r. – Syria pozostała we wrogich stosunkach.

Oczywiście, wiele razy – od tamtych odległych lat – Syria i Izrael mogły być wciągnięte w konflikt zbrojny. Na przykład w 2006 r. podczas wojny izraelsko-libańskiej. Wtedy Damaszek zadał sobie wiele wysiłku, aby uniknąć bezpośredniej konfrontacji z niepokonaną IDF. Syryjczycy już wtedy rozumieli, że nie mają najmniejszych szans w starciu z militarną potęgą swojego południowo-zachodniego sąsiada. Co więcej, ostatnie wojny domowe w Egipcie i Syrii, po tzw. Arabskiej Wiośnie 2011 r., pogrążyły oba kraje w jeszcze większym chaosie i bezsilności. W rzeczywistości supremacja strategiczno-militarna Izraela nad arabskimi sąsiadami wpłynęła na decyzję Tel Awiwu o redukcji swojego konwencjonalnego potencjału. W tej analizie ważne jest też to, że ani Egipt ani Syria nie stanowią poważnego zagrożenia militarnego dla Stanów Zjednoczonych lub dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Zatoce Perskiej.

Spróbujmy najpierw zwrócić uwagę na argumenty wysuwane o wartości strategicznej Egiptu. Często słyszę, jak niektórzy przekonują, że Ameryka powinna zadbać o Egipt, ponieważ kraj ten kontroluje Kanał Sueski. Jednak nie wielu chce zauważyć, iż ledwie 8% globalnego handlu przechodzi przez to miejsce i zaledwie 4,5% światowego obrotu ropy. Ponadto, argumentuje się, że blokada Kanału Sueskiego utrudniłaby przepływanie dla okrętów U.S. Navy z basenu Morza Śródziemnego do Zatoki Perskiej – strategicznego regionu dla Ameryki. W efekcie czego przerwanie tego przejścia utrudniłoby nie tylko rzutowanie siły wojskowej USA, ale także naruszyłoby międzynarodowy handel.

Powyższe argumenty są wysoce nieprzekonywujące. Gdyby Egipt zamknął Kanał Sueski światowa gospodarka nie poniosłaby znaczących szkód. Statki handlowe mogą zmienić kierunki żeglugi i przepływać u wybrzeży Afryki Południowej – Przylądek Dobrej Nadziei – także ropa i gaz może być transportowana innymi drogami do odbiorców. Z pewnością Egipt zapłaciłby dużą cenę ekonomiczną za podjęcie takiej decyzji, ponieważ 1/3 jego rządowych dochodów pochodzi z opłat za użytkowanie kanału. Poza tym zyski z niego stanowią często ostatnią deskę ratunku dla egipskiej gospodarki. Należy zwrócić uwagę, że Kair nie tylko straciłby dochody generowane przez kanał, ale także naraziłby się na szerokie reperkusje ekonomiczne i polityczne ze strony krajów trzecich dotkniętych taką sytuacją.

Warto także zauważyć, że Kanał Sueski był już zablokowany w latach 1967-75 r. i jakoś z tego powodu światowa gospodarka nie doznała poważniejszych strat. Zagrożenie powstrzymania dostępu U.S. Navy do portów wojskowych w Zatoce Perskiej też jest mało przekonywujące, ponieważ amerykańskie jednostki mogą dopłynąć tam od strony akwenu Morza Arabskiego lub Oceanu Indyjskiego. Oczywiście to może być pewna niedogodność dla USA, niemniej Kanał Sueski nie jest niezbędny do rzutowania amerykańskiej siły. Poza tym ostatnio pojawiły się doniesienia, że Izrael planuje budowę kanału Ben Guriona łączącego Zatokę Akaby i Morze Śródziemne, co oczywiście stanowiłoby alternatywę dla szlaku sueskiego i dodatkowy argument o nie strategiczności Egiptu.

Przyjrzyjmy się teraz Syrii. Jakie jest jej znaczenie z punktu widzenia największego mocarstwa na świecie? W publicznym dyskursie w Ameryce można dostrzec cztery argumenty odnoszące się do syryjskiego państwa. Po pierwsze, niektórzy podtrzymują, że obalenie al-Assada może stanowić silne uderzenie w Hezbollah oraz Iran, od kiedy ci dwaj są wiernymi sojusznikami syryjskiego reżimu. Król Arabii Saudyjskiej Abdullah w 2011 r. treściwie to określił: „nic nie może bardziej osłabić wpływów Iranu w regionie niż utrata Syrii”. Kilka miesięcy później doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Baraka Obamy Tom Donilon oznajmił: „koniec reżimu al-Assada może stanowić ogromną trudność dla Teheranu – to oznaczałoby strategiczne uderzenie w państwo ajatollahów i dalsze przesunięcie równowagi sił na korzyść USA i ich sojuszników”.

Głęboka obawa w Waszyngtonie wobec Iranu jest uzasadniania przez przekonanie, że jego wpływy w regionie w ostatnich latach znacząco wzrosły, i że jest zdecydowany sięgnąć po regionalną hegemonię. W zasadzie Teheran dąży do produkcji własnej broni nuklearnej, aby zdominować Bliski Wschód.

Idźmy dalej. Terroryzm stanowi podstawę dla drugiego argumentu traktującego Syrię, jako strategiczny interes dla USA. Twierdzenie to nie tylko opiera się na oskarżaniu Syrii o wspieranie Hezbollahu, ale też innych terrorystycznych organizacji, dodajmy wyjątkowo wrogich dla Ameryki, jak al-Kajda lub ich filii. W efekcie czego powstało tzw. Państwo Islamskie – ISIS.

Według niektórych komentatorów U.S. Army powinna interweniować na terytorium Syrii i stworzyć tam zaporę przeciwko wszelkiej maści grupom ekstremistów, aby pozbawić ich wyśmienitych warunków do działalności terrorystycznej.

Trzeci argument przekonuje, że Stany Zjednoczone muszą intensywnie zaangażować się w Syrii z powodu zagrożenia rozszerzenia wojny domowej i być może rozlania się tego konfliktu na kraje ościenne. Z kolei to rzekomo spowoduje większe podminowanie interesów USA w regionie. Innymi słowy ryzyko przedłużenia wojny domowej będzie zwiększać ponure widmo dla amerykańskich sojuszników na Bliskim Wschodzie.

Ostatni, czwarty argument, uzasadnia że Syria ma ogromne znaczenie dla wiarygodności Ameryki. Szczególnie, kiedy prezydent Barak Obama nakreślił publicznie – w sierpniu 2012 r. – tzw. czerwoną linię, czyli jeśli Syria użyje broni chemicznej, to w konsekwencji Ameryka odpowie militarnie. Przypomnijmy, wskazana czerwona linia została przekroczona kilka razy. Według raportu Białego Domu al-Assad po raz pierwszy użył środków chemicznych 21 sierpnia 2013 r. uśmiercając około 1,429 cywilów.

W zasadzie to tragiczne wydarzenie nie tylko stanowiło brutalne pogwałcenie wszelkich norm, ale także postawiło pod dużym znakiem zapytania amerykańskie przywództwo – rzekomo nie tylko w regionie Bliskiego Wschodu. Ta ostatnia kwestia jest szczególnie uznana za ważną, ponieważ nieukaranie syryjskiego reżimu, świadczy o tym, że groźby Ameryki pod adresem Iranu stanowią de facto pustosłowie.

Wszystkie z powyższych argumentów są nieprzekonywujące. Oczywiście, to jest bezsprzeczny fakt, że niszcząca wojna w Iraku w latach 2003-2011 r. zwiększyła pozycję Iranu na Bliskim Wschodzie. Głównie z powodu przejęcia w Bagdadzie władzy przez Szyitów. Niemniej Iran nie ma zasobów, aby osiągnąć pozycję hegemona w Zatoce Perskiej. Przede wszystkim Teheran nie posiada wystarczającego potencjału konwencjonalnego do podboju jakiegokolwiek państwa sąsiedniego. Poza tym Ameryka zatrzymałaby taką inwazję. Z kolei to obniża napięcie wśród arabskich despotów.

W końcu to nie jest do końca jasne, czy Teheran rzeczywiście zamierza wyprodukować własną bombę atomową. W środowisku służb specjalnych USA nie ma konsensusu w tej sprawie. Ale nawet jeśli przyjmiemy pesymistyczny scenariusz i Iran uzyska broń nuklearną, to i tak nie będzie mógł jej użyć, aby zdominować Bliski Wschód, ponieważ broń nuklearna ma nie wielką zdolność ofensywną. Po prostu, ten środek jest źle skrojony do rozszerzania irańskich wpływów – nie mówiąc o podboju państw trzecich. USA i Izrael też posiadają broń nuklearną, i z pewnością oba te mocarstwa nigdy nie tolerowałyby pretensji Teheranu do statusu regionalnego hegemona. Ponadto, ani Arabia Saudyjska ani jakiekolwiek inne państwo arabskie nie zaakceptuje takiego stanu rzeczy. Zatem Iran stanąłby przed potężną koalicją równoważącą, gdyby chciał zawładnąć Zatoką Perską. W zasadzie nie ma większego sensu, aby rozmyślać nad tym, jak będzie potężny Iran po utracie Syrii, ponieważ Teheran bez Damaszku znacząco nie osłabnie ani militarnie ani ekonomicznie. Choć zapewne jego wpływy w regionie zostałyby nieco ograniczone.

Jednak scenariusz, w którym Iran traci Syrię może mieć dwie poważne konsekwencje dla Ameryki. Po pierwsze, Iran na pewno zada sobie wiele wysiłku, aby utrzymać al-Assada u władzy, a to oznacza komplikację zaangażowania Waszyngtonu. Po drugie, załóżmy że Teheran straci Damaszek, wówczas z pewnością irańscy politycy i wojskowi zaczną nabywać przekonanie, że będą stanowili następny cel dla Ameryki – mam tu na myśli strategię regime change – ich motywacja, aby uzyskać broń nuklearną wzrośnie – nie osłabnie.

Obalmy drugi argument. Twierdzenie że Stany Zjednoczone powinny traktować Syrię, jako rdzeń strategicznych interesów, gdyż jest to gniazdo terroryzmu, zawiera w sobie wiele błędów. Przede wszystkim terroryzm to nie jest wystarczający powód, aby uzasadniać jakąkolwiek interwencję militarną – szczególnie lądową. Zewnętrzna akcja w takim kraju, jak Syria może uwolnić jeszcze większy chaos i zniszczenie, czyli warunki sprzyjające dla terrorystów. Poza tym Ameryka nie miała żadnego problemu z syryjskimi terrorystami zanim administracja Obamy nie podjęła wysiłku w celu obalenia al-Assada. W rzeczywistości syryjski reżim pomagał USA w walce z różnymi grupami terrorystycznymi po 11 września 2001 r. Damaszek wiele razy przekazywał bardzo wartościowe dane wywiadowcze CIA, jeśli chodzi o al-Kajdę, które pozwoliły udaremnić zamachy terrorystyczne na amerykańskie cele w Bahrajnie i Kanadzie. W efekcie czego rząd syryjski był bardzo zaangażowany w program prezydenta Busha juniora wydawania zbiegów i innych osób podejrzanych o terroryzm – tzw. extraordinary rendition.

W zasadzie przez wspieranie kampanii przeciwko al-Assadowi administracja Obamy pomogła przekształcić Syrię w upragnione miejsce dla różnego rodzaju syryjskich i niesyryjskich grup terrorystycznych. Poza tym demokratyczna opozycja walcząca z reżimem w Damaszku nie jest wcale przyjaźnie nastawiona do Ameryki. Idźmy dalej, samo fizyczne zmiażdżenie ISIS i powiązanych z nim grup islamistów nie spowoduje, że nagle zniknie ich ideologia, zwolennicy i przywódcy. Podobna sytuacja miała miejsce, kiedy armie Saddama zostały rozbite w 2003 r., jego podkomendni zeszli do podziemia, by następnie gwałtownie wyłonić się podczas powstania Sunnitów – finansowanego obficie przez monarchie regionu. Jeśli Stany Zjednoczone wejdą głębiej w ten konflikt, to zapewne Hezbollah, Iran i Rosja podbiją stawkę, aby chronić swojego syryjskiego klienta. Wówczas wzrosną perspektywy na jeszcze większy chaos. W zasadzie im dłużej będzie trwała wojna domowa w Syrii, tym większą siłę będą mieli dżihadyści.

Wsparcie dla Hezbollahu ze strony Damaszku lub Teheranu też nie zmniejszy się po obaleniu al-Assada. Dlatego Ameryka nie powinna dawać im motywu do odwetu. Po pierwsze, Stany Zjednoczone nie stanowią dla Hezbollahu poważnego zagrożenia. Po drugie, nawet jeśli odetnie się napływ uzbrojenia z Syrii i Iranu do Hezbollahu to i tak jego wpływy pozostaną tam bardzo rozległe. Opisywana organizacja ma znaczące poparcie wśród szerokich grup libańskiego społeczeństwa. Po trzecie, zatrzymanie napływu uzbrojenia nie daje jeszcze pewności, że przemyt nie zostanie wznowiony. W zasadzie nie ma znaczenia, kto rządzi w Syrii, demokratyczny czy autorytarny reżim, w jego interesie zawsze będzie wspieranie Hezbollahu. Ponieważ pozwala to Damaszkowi mieć nadzieję na odzyskanie Wzgórz Golan.

Według różnych doniesień CIA zakończyła swoje tajne wsparcie dla rebeliantów walczących z siłami al-Assada. Wskazana pomoc zaczęła się cztery lata temu i dotyczyła przede wszystkim bojowników związanych z Wolną Armią Syrii (Free Syrian Army – FSN), obecnie zwasalizowaną przez Turcję. Amerykanie uważali ich za siły umiarkowane, niemniej okazały się one za słabe, aby obalić syryjski reżim. Tym samym zostały obnażone fałszywe założenia strategii prezydenta Obamy. Zredukowanie amerykańskiej pomocy o setki milionów dolarów oznacza de facto pozbawienie rebeliantów możliwości zmiany rządu w Damaszku. W zasadzie koniec programu CIA wpisuje się w pragmatyczne ustępstwo na rzecz realizmu politycznego, jak i decyzji Waszyngtonu o pozostawieniu Syrii w rękach Rosji.

Nieskromnie mogę się pochwalić, że Trump wysłuchał moich rekomendacji wyrażonych na początku tego roku (zob. Artur Brzeskot: Jaka strategia może odrodzić wielkość USA i Polski? na MIL.link). Co więcej nie oznacza to, że Waszyngton utracił wiarygodność lub sojuszników na Bliskim Wschodzie – o czym piszę niżej.

Obalmy trzeci argument. Czy amerykańska interwencja militarna w Syrii może zapobiec rozlaniu wojny na kraje ościenne? Administracja Obamy pomogła postawić ten problem na agendzie przez próbę obalenia syryjskiego reżimu. W efekcie czego nastąpiła eskalacja konfliktu i pojawienie się ISIS. Jeśli Ameryka zaangażuje się tam, to najprawdopodobniej wzrośnie poparcie dla al-Assada ze strony jego sojuszników (wspomnianych wyżej: Hezbollahu, Iranu i Rosji). W takiej sytuacji pojawia się realne ryzyko rozpalenia jeszcze większego zarzewia.

W teorii i praktyce, Stany Zjednoczone mogą rozwiązać siedlisko syryjskiego ekstremizmu przez bezpośrednią inwazję i okupowanie całego kraju, czyli postąpić w podobny sposób, jak w przypadku Iraku w latach 2003-11 r. Jednak nie istnieje duża możliwość na taki obrót spraw – amerykański naród nie chce tej wojny. W takich warunkach najlepszą strategią dla Trumpa jest dążyć do rozwiązania dyplomatycznego. Jeśli taka inicjatywa poniesie fiasko, a wojna będzie się przedłużała, to i tak nie będzie podkopywała żywotnych interesów USA.

Widać wyraźnie, że ten konflikt pomimo swojego szerokiego umiędzynarodowienia – zaangażowania armii 14 państw (przede wszystkim lotnictwo) – nie może prowadzić do wyłonienia jednego zwycięscy i stworzenia zagrożenia dla roponośnych pól Zatoki Perskiej. Jakby nie spojrzeć, każda gospodarka produkująca ropę lub gaz ma silne bodźce do tego, aby sprzedawać swoje surowce i pomnażać dochody bez względu na wojnę w Syrii. W ostateczności nie zachodzi żadna korelacja między ceną za baryłkę ropy, a niestabilnością geopolityczną. Wręcz przeciwnie ceny spadają, kiedy zawierucha wojenna zatacza kolejne kraje regionu.

Ostatni – czwarty – argument dotyczy wiarygodności Ameryki. Według tej logiki, aby jej nie utracić Stany Zjednoczone muszą zaangażować się w syryjską wojnę domową. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, kwestia wiarygodności nie istniałaby, gdyby prezydent Barak Obama nie popełnił błędu z czerwoną linią, choć w polityce czasami kiksy się zdarzają. Oczywiście, ktoś może argumentować, że Obama nie miał wyboru i musiał zaznaczyć jakąś granicę, ponieważ broń chemiczna jest wyjątkowo potworna oraz istnieją silne normy prawa międzynarodowego zakazujące jej użycia. Chociaż, Trump popełnił podobny błąd, twierdząc publicznie, że zakaz użycia broni chemicznej leży w żywotnym interesie bezpieczeństwa Ameryki – to jest nieprawda.

Wskazane argumenty o amerykańskiej wiarygodności nie są przekonywujące. Pomimo całej wrzawy w odniesieniu do broni chemicznej nie jest to środek masowego rażenia. Chodzi mi o oto, że broń chemiczna to nie jest broń nuklearna. Weźmy przykład Izraela, który pogodził się z życiem w sąsiedztwie chemicznego al-Assada przez wiele dekad, choć Tel-Awiw był i jest stanowczy, że nie zaakceptuje żadnej broni nuklearnej ani Syrii ani Iranu.

W związku z tym warto jest zastanowić się nad historią ofiar syryjskiego konfliktu. Jak wyżej wskazano szacunki USA mówiły, że w atakach gazowych z 21 sierpnia 2013 r. – pierwszy incydent chemiczny –zginęło 1,429 cywilów – według Wielkiej Brytanii i Francji jest to liczba znacząco zawyżona. Organizacja humanitarna Lekarze bez Granic (Doctors Without Borders) oceniła zabitych na około 400 osób. W ostatnim ataku z 4 kwietnia 2017 r. zginęło około 86 cywilów – osób dorosłych – i 30 dzieci.

Spójrzmy na to teraz z innej strony. Niezależnie od dokładnej liczby zrzuconych bomb konwencjonalnych – beczkowych, zapalających i penetrujących oraz wystrzelonych pocisków samosterujących Calibr lub Tomahawk – liczba ofiar wśród ludności cywilnej w Syrii sięgnęła 40 tys. do momentu pierwszego ataku chemicznego. Z kolei do drugiego, liczba ta urosła do 280 tys. Te przerażające wartości, jak do tej pory nie spowodowały reakcji Białego Domu, aby interweniować na terytorium syryjskiego państwa – mam oczywiście na myśli interwencję lądową (vide: Wietnam, Afganistan, Irak).

Zadajmy sobie teraz pytanie, czy jest zasadnicza różnica między zadawaną śmiercią przez broń chemiczną, a spadającymi bombami i pociskami na syryjskie miasta i wsie? W prowadzonej kampanii przez Biały Dom ten podział był rysowany, aby dostarczyć światowej opinii fałszywy obraz, że ludzie w Syrii giną głównie od broni chemicznej.

Jeśli chodzi o normy użycia broni chemicznej, przynajmniej według mojego przeświadczenia, nie mają one, aż tak bardzo dużej siły oddziaływania na społeczność międzynarodową. W czasie pierwszego incydentu, oprócz rządów Francji i Stanów Zjednoczonych, nie było chętnych do pójścia na wojnę. Trudno jest argumentować, że wskazana norma ma duże znaczenie z punktu widzenia Amerykanów lub np. Polaków. Osobiście nie przypominam sobie, aby oba narody chciały zaangażować się militarnie przeciwko al-Assadowi lub ISIS – wręcz przeciwnie.

Wskazać można mocniejsze argumenty o rzekomo utraconej wiarygodności Ameryki. Wszyscy prezydenci USA mogą uważać zakaz użycia broni chemicznej za bardzo ważny. Jednak w 1988 r., kiedy Iran zbliżał się do nieuchronnego pokonania Iraku, po długiej i krwawej wojnie w latach 1980-88 r., administracja Reagana zdecydowała się przekazać Saddamowi precyzyjną lokalizację irańskich wojsk, aby irackie lotnictwo mogło zrzucić na ich pozycje broń chemiczną – czego dokonano. Poza tym, kiedy Saddam gazował irackich Kurdów w Halabja w 1988 r., amerykański rząd odmówił uznania jego winy. W zasadzie przez całą wspomnianą wojnę ilekroć Irak używał broni chemicznej Ameryka przyjmowała bierną postawę.

Według mnie istnieje szansa, aby Trump zdjął ze stołu negocjacyjnego uciążliwy problem wiarygodności Ameryki. Tak, jak Rosji i Ameryce udało się znaleźć porozumienie w sprawie zniszczenia większości syryjskiego arsenału chemicznego, tak samo może się udać porozumienie polityczne, co do przyszłego kształtu Syrii. Jeśli się to stanie Trump może ogłosić zwycięstwo, i w ostateczności zostawić Syrię w spokoju. Ale załóżmy, że wysiłki dyplomatyczne nie powiodą się, a al-Assad posiada jeszcze jakąś broń masowego rażenia – i jej użyje. Wtedy Ameryka może być ponownie nawoływana do użycia siły – aby nie utracić twarzy. W takim wypadku rozsądną strategią dla Waszyngtonu będzie zignorowanie problemu wiarygodności i przyjęcie strategii nieinterwencji. Taka polityka ma sens z kilku przyczyn.

Po pierwsze, problem zaufania do Ameryki jest zbyt przeceniany. Jeśli jakiś kraj wycofuje się z powodu rosnącego kryzysu, to jego wiarygodność w następnej sytuacji kryzysowej nie jest z automatu redukowana. Wiarygodność jakiegokolwiek kraju, przynajmniej podczas kryzysu, nie jest oceniania przez poprzednie zachowanie, ale przez jego potęgę i interesy. Faktem jest, że Ameryka bardzo ucierpiała po doznaniu upokarzającej klęski w trakcie wojny wietnamskiej, ale to nie prowadziło Związku Sowieckiego do wniosku, że amerykańskie zobowiązania wobec Zachodniej Europy są mniej wiarygodne.

Zatem, nawet jeśli Stany Zjednoczone poniosą fiasko w przestrzeganiu norm o zakazie użycia broni chemicznej, to i tak nie ma dobrego powodu, aby uważać, że Iran wyciągnie z tego wniosek, iż Waszyngton nie jest zainteresowany w zablokowaniu jego programu nuklearnego. W końcu dyplomacja amerykańska przez ostatnie dwie dekady zadała sobie wiele wysiłku, aby nie było w tej materii żadnych niejasności – Teheran z własną bronią nuklearną jest po prostu dla Ameryki nie do zaakceptowania.

Po drugie, od początku wojny domowej w Syrii Waszyngton nie miał żadnej realnej strategii, aby usunąć al-Assada lub zniszczyć całą jego broń chemiczną. W dalszym ciągu jest niejasne, jak Zachód może być zaangażowany w obalenie syryjskiego dyktatora, tym bardziej biorąc pod uwagę, że demokratyczna opozycja jest tam zdominowana przez dżihadystów. Ponadto, prezydent Trump tak, jak jego poprzednik, wydaje się niechętny, aby ukarać syryjski reżim przez rozpoczęcie większych nalotów lub interwencji lądowej z obawy, że Ameryka może być wciągnięta w większą wojnę. Zatem, nawet jeśli niektórzy uważają, że USA poniosą jakąś stratę na wiarygodności, to i tak lepiej zapłacić za to niewielką cenę niż wdepnąć w kolejny – bezowocny i niebezpieczny – konflikt.

Po trzecie, to jest oczywiste, że amerykańska opinia publiczna jest zmęczona nieustającymi wojnami w Afganistanie, Iraku i Syrii. W zasadzie decyzja USA o rozpoczęciu nalotów powietrznych na pozycje ISIS z 8 sierpnia 2014 r. (formalna nazwa operacji od 15 października 2014 r. Inherent Resolve) spowodowała, że zwykli Amerykanie nie chcą kolejnej wojny – np. z Islamską Republiką Iranu. Z tych wszystkich powodów Waszyngton powinien zwracać mniejszą uwagę na kwestię wiarygodności – problemu stworzonego przez prezydenta Obamę i jego niemądrą czerwoną linią.

W rzeczywistość Ameryka nie ma żadnego żywotnego interesu ani w Syrii ani w Egipcie. Zatem nie istnieje żaden przekonywujący i strategiczny powód do wtrącania się w politykę wewnętrzną wymienionych państw. Wydaje się więcej niż pewne, że zaangażowanie militarne na Bliskim Wschodzie może jedynie przenieść więcej szkody dla bezpieczeństwa narodowego USA niż pożytku.

Wyrażonej narracji można przyznać rację, choć niektórzy mogą zaripostować moralnymi argumentami żądając poważnego zaangażowania, aby eliminować ohydnych i niebezpiecznych dyktatorów. Podstawą dla tej logiki jest to, iż wszyscy despoci odmawiają swoim społeczeństwom podstawowych praw człowieka i prawdopodobnie zabijają niewinnych ludzi. Ostateczny cel tego rozumowania, co nie stanowi zaskoczenia, to promocja demokracji we wskazanych krajach, nie tylko z powodów czysto humanitarnych, ale także z przeświadczenia, że demokratyczne reżimy będą bardziej przyjazne wobec Ameryki.

Niestety ta linia myślenia też jest nieprzekonywująca. Więcej, jest niebezpieczna. Przede wszystkim Stany Zjednoczone nie powinny odgrywać roli światowego policjanta. Wręcz przeciwnie powinny mieć respekt dla zasady samostanowienia i pozwolić, aby inne narody same decydowały o swoim politycznym losie. Z tego samego powodu, prawie każdy Amerykanin może oburzyć się na myśl, gdy inny naród wtrąca się w życie polityczne jego kraju. Wzdryganie się Amerykanów widoczne jest szczególnie teraz, kiedy padają podejrzenia, że Rosja wybrała im prezydenta. W zasadzie Jankesi powinni zrozumieć, że inne narody mogą tak samo się czuć, kiedy Ameryka wchodzi z butami, a często z rewolwerem, w życie polityczne innych.

Ponadto, gdyby Waszyngton dążył do aż tak ambitnego celu to byłby zaangażowany w politykę wszystkich państw na globie. W końcu świat nigdy nie dozna nie doboru niedemokratycznych reżimów, aby móc je reformować przy użyciu siły. A w tym względzie Ameryka ma beznadziejną ścieżkę zapisu. Wystarczy przypomnieć doktrynę Busha, która przyczyniła się do defragmentacji i zniszczenia Iraku, przez idiotyczną próbę rozszerzania demokracji. Więc, jeśli Waszyngton będzie dalej prowadził taką politykę ostateczny cel nigdy nie zostanie osiągnięty, nawet pomimo kilku sukcesów na długiej drodze walki o lepszy świat.

Inny moralny argument uzasadnia, że Stany Zjednoczone powinny interweniować militarnie w Syrii z powodu katastrofy humanitarnej. Według tej tezy, brutalny reżim al-Assada, pomimo zabicia dziesiątek tysięcy niewinnych cywilów, idzie dalej i morduje ludzi przy użyciu gazu (sarinu). Z pewnością to jest głęboko oburzające, że cywilna ludność ginie w Syrii, ale zbrojna interwencja z zewnątrz nie zmieni tego. Zachód nie ma przekonywującego powodu, aby wchodzić w tę wojnę ani wykonalnej strategii, która zakończyłaby ten konflikt. Jeśli U.S. Army wejdzie tam, to jest więcej niż pewne, że wojna się przedłuży, a cierpienie zwykłych ludzi nie zmaleje, ale wzrośnie.

Wydaje się, że Syria jest w końcowej fazie brutalnej wojny domowej. Jakby nie spojrzeć takie konflikty nieuchronnie obejmują swoim zasięgiem dużą liczbę ludności cywilnej. W przypadku Syrii, gdzie mamy do czynienia z ostrymi podziałami etnicznymi i religijnymi, i gdzie walki często są prowadzone w zamkniętych przestrzeniach to twierdzenie jest szczególnie prawdziwe i uzasadnione.

Jednak, pomimo tego z czym świat ma do czynienia w Syrii, to nie jest ludobójstwo lub coś zbliżonego do systematycznego zabijania szczególnych grup rasowych lub społecznych. Rzecznicy interwencji subtelnie portretują al-Assada, jako współczesną wersję Adolfa Hitlera i argumentują, że mamy do czynienia z „powtórką Monachium”(1938 r.). To ma sugerować, że syryjski reżim będzie dalej mordował ludzi, jeśli cywilizowany świat – w domyśle Zachód – natychmiast nie zajmie się tym problemem. To jest najgorsza hiperbola w swoim rodzaju. Z pewnością al-Assada można określić, jako bezwzględnego dyktatora, ale nie można go umieszczać w tej samej klasie, co Hitlera, który wymordował więcej niż 20 mln ludzi w trakcie bezlitosnych kampanii wojennych. I zapewne mógłby wymordować kolejne miliony gdyby wygrał II wojnę światową.

W Syrii mamy całkowicie inne proporcje. Według Syrian Observatory for Human Rights liczba zabitych żołnierzy i cywilów w 2016 r. może mieścić się między 300-400 tys. Oczywiście, nie wszystkie ofiary można zapisać na konto al-Assada. Wielu z nich zostało zabitych przez rebeliantów uzbrajanych przez Stany Zjednoczone. Kolejni aktorzy to tzw. Państwo Islamskie, bojownicy kurdyjscy oraz różnego rodzaju zbrojne grupy. W końcu armie 14 państw, ze szczególną aktywnością Rosji od 2015 r. – w historii wojen rzadka złożoność konfliktu.

Jakby nie spojrzeć użycie broni chemicznej przez al-Assada bardzo słabo uzasadnia interwencję zbrojną w Syrii. Tym bardziej w oparciu o moralne przesłanki. Przede wszystkim wskazana broń jest odpowiedzialna za śmierć stosunkowo niewielkiej liczby ludzi. Po za tym, twierdzenie że zabijanie cywilów za pomocą gazu jest bardziej obrzydliwe i okropne niż odłamkami jest wysoce nieprzekonywujące. Powtórzmy, nie tylko nie ma żadnego moralnego powodu do interwencji w Syrii, ale nie ma także żadnej realnej strategii, aby tę wojnę zakończyć. Wtedy kiedy prezydent Obama zagroził, że zbombarduje Syrię w 2013 r., podkreślał że uderzenie byłoby ograniczone – unbelievably small: „niewiarygodnie małe” według słów ówczesnego sekretarza stanu Johna Kerrego – i nie miałoby na celu obalenie syryjskiego reżimu lub zakończenia wojny. W sumie w 2017 r., świat przećwiczył taką sytuację w praktyce, kiedy prezydent Trump wydał rozkaz ostrzelania Syrii przy użyciu 59 tomahowków, pomimo tego nie osiągnięto żadnego z wyżej wymienionych celów – nawet nie odstraszono żadnej z walczących stron.

Powiedzmy sobie szczerze ta dziwaczna strategia punktowych ataków kłóci się z twierdzeniem, że reżim al-Assada to współczesny odpowiednik III Rzeszy, z którego wyczynami należy się natychmiast rozprawić dla zachowania światowego pokoju. Wręcz przeciwnie podczas całej tej wojny notowania syryjskiego dyktatora wzrastały. W sumie dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy al-Assad zdecydował się na pozbycie broni chemicznej w ramach międzynarodowego nadzoru, drugi kiedy Rosja weszła do gry. Z tych powodów perspektywy pozostania syryjskiego satrapy u władzy idą w górę – nie w dół. Choć pozbycie się broni chemicznej przez Damaszek i rosyjska protekcja Syrii wcale nie miała oznaczać zakończenia wojny, ponieważ oba te aspekty nigdy nie zawierały takiego celu.

Wśród amerykańskiego establishmentu, zajmującego się sprawami bezpieczeństwa narodowego, istnieje szeroka wiara, że Waszyngton posiada zdolność do rozwiązywania problemów, które dręczą takie kraje, jak Egipt i Syria, i że klucz do sukcesu leży w tym, aby wskazane podmioty obrócić w demokratyczne państwa prawa. Oczywiście to jest fałszywe przeświadczenie zarówno w przypadku Egiptu jak i Syrii. Ameryka nie ma żadnej wiarygodnej strategii, aby w obu tych państwach przywrócić stabilność i pokój lub uczynić je w kwitnącymi demokracjami. W zasadzie, to było od początku jasne, że administracja Obamy popełniła fundamentalny błąd, kiedy optowała za usunięciem al-Assada. Waszyngton powinien trzymać się, jak najdalej od Syrii i pozwolić syryjskiemu narodowi określić ich własny polityczny los – jakikolwiek by on nie był.

Właściwie ta sama logika powinna mieć zastosowanie do Egiptu. Przypomnijmy, Waszyngton próbował zarządzać protestującymi w Egipcie przeciwko prezydentowi Hosni Mubarakowi w czerwcu 2011 r. Jak protesty osiągnęły impet Stany Zjednoczone pomogły obalić egipskiego dyktatora. Obama wówczas mile przywitał pierwszy krok Egiptu w kierunku demokracji i wspierał jego nowo wybrany rząd, pomimo tego, że był zdominowany przez Bractwo Muzułmańskie.

Rok po wyborach, prezydent Mohammed Morsi, członek Bractwa Muzułmańskiego, podlegał silnej presji ze strony egipskiej armii i dużej części opinii publicznej, aby zrezygnował z urzędu. Jak zwykle niezawodna administracja Obamy, która nigdy nie była entuzjastyczna wobec Morsiego, weszła w tę niejasną sytuację polityczną i umożliwiła jego obalenie. W efekcie czego Morsi został zastąpiony przez generała Abdela Fattah el-Sisi – dyktator w pełnej krasie – odpowiednik tradycji Mubaraka.

Podjęcie takiej decyzji przez Amerykę ułatwiło zamach stanu przeciwko demokratycznie wybranemu przywódcy, który de facto nie stanowił żadnego zagrożenia dla USA. Oczywiście, nowy egipski rząd obrócił się natychmiast przeciwko Bractwu Muzułmańskiemu, zabijając tysiące niewinnych ludzi, zaś samego Morsiego wsadzając do więzienia. Waszyngton, dość nieudolnie, próbował powstrzymać rozlanie się przemocy, jednak bez większych sukcesów. Obraz dwulicowości w polityce Białego Domu dopełniły niewielkie cięcia z sumy 1,5 mld USD pomocy rozwojowej, którą Egipt otrzymuje każdego roku od Ameryki, pomimo tego, iż amerykańskie prawo mówi wyraźnie, że pomoc zagraniczna jest zawieszana w całości, jeżeli legalnie wybrana głowa państwa lub rząd jest usuwany przez wojskowy zamach stanu lub inny polityczny dekret.

W rezultacie przez wtrącanie się w wewnętrzną politykę Egiptu, Stany Zjednoczone są jeszcze bardziej pogardzane przez zwykłych Egipcjan niż przed niepokojami społecznymi z 2011 r. Bractwo Muzułmańskie i ich sojusznicy byli, i są niechętni Ameryce za obalenie prezydenta Morsiego, a następnie za bierne przypatrywanie się, kiedy ich członkowie byli mordowani.

Duża część egipskiego establishmentu wojskowego i cywilnego ma żal do Ameryki za brak poparcia dla Bractwa, kiedy to było u władzy. W zasadzie administracja Obamy pomogła usunąć jednego autokratę (Mubaraka), aby zastąpić go innym (el-Sisi). W między czasie obalono legalnie wybranego prezydenta Egiptu. Być może Waszyngton miał złe podejście do opisywanej sytuacji i powinien zastosować inną strategię. Jakby nie spojrzeć bardzo trudno jest powiedzieć, co Ameryka powinna zrobić innego zarówno w Egipcie, jak i w Syrii, żeby wskazane historie zakończyły się Happy Endem.

To, co się stało w obu tych krajach jest częścią szerszego obrazu wypełnionego nieudolnymi próbami społecznej inżynierii w warunkach arabskiego i islamskiego świata. Spójrzmy tylko na ścieżkę amerykańskiego zapisu od 11 września 2001 r. Stany Zjednoczone przy użyciu siły obalały reżimy w Afganistanie, Iraku i Libii. W każdym z tych przypadków autorzy amerykańskiej polityki zagranicznej, wierzyli że mogą stworzyć jakaś stabilną demokrację, która mogłaby być przyjazna dla USA. Wszyscy oni ponieśli sromotną klęskę. Poważna niestabilność w tych miejscach to dzień powszedni. Chociaż rządy w Kabulu, Bagdadzie i Trypolisie nie są całkowicie wrogie wobec Ameryki, to trudno też mówić, że są przyjazne lub chętne do większej współpracy.

Jeśli spojrzymy obiektywnie na amerykańską politykę przez ostatnie 15-16 lat w Afganistanie, Egipcie, Iraku, Libii i Syrii to mamy wynik 0:5. W zasadzie Waszyngton ma jakąś zadziwiającą zdolność zmagania się z problemami tego świata, aby uczynić je jeszcze bardziej gorszymi. Ten fatalny zapis nie stanowi zaskoczenia przy tak dużej skali ingerencji wśród nieznanych społeczeństw. Takie wyczyny muszą być niezmiernie trudne i ryzykowne. Okoliczności w jakich Stany Zjednoczone stawiły czoła temu problemowi były wyjątkowo zniechęcające. W końcu tego typu akcje, w krajach o których niewiele się wie, obecność intruzów – okupantów – prawdopodobnie prędzej czy później musi generować resentymenty. Takie kraje są zwykle rozdarte przez liczne fakcje i są w trakcie konfliktu wewnętrznego lub będą się w nim znajdowały, jeśli dojdzie do obalenia rządu.

Czy Stany Zjednoczone powinny zrobić wszystko, aby uczynić Egipt i Syrię lepszymi miejscami do życia? Nie, ponieważ oba te państwa mają niewielkie znaczenie strategiczne dla USA. Nie ma większego sensu przejmować się kto rządzi w Kairze lub Damaszku. Ale nawet jeśli założymy, że los obu tych krajów ma jakiś wpływ na stan bezpieczeństwa narodowego USA – co jest prawdą tylko w przypadku krajów produkujących ropę w Zatoce Perskiej – to wciąż nie ma to znaczenia czy reżimy w Egipcie i Syrii będą demokratyczne czy autorytarne.

Należy sobie uświadomić, że Stany Zjednoczone mają bardzo długą historię współpracy z różnego rodzajami przywódcami politycznymi. W rzeczywistości USA współdziałały z dwoma największymi ludobójcami w najnowszej historii świata: a) Józef Stalin podczas II wojny światowej; i b) Mao Zedong podczas drugiej odsłony okresu zimnej wojny. Ponadto, Ameryce nie zawsze dobrze układały się relacje z demokracjami. To wyjaśnia dlaczego USA mają obfity zapis obalania demokratycznie wybranych głów państw (prezydentów) lub szefów rządów (premierów). Przypomnijmy kilku: Mohammed Mosadegh – Iran (1953 r.); Jacobo Arbenz – Gwatemala (1954 r.); Salvador Allende – Chile (1973 r.). To ledwie kilka przykładów na długiej liście politycznego rozboju.

W mojej ocenie wskazane przypadki były ewidentnymi błędami, ponieważ Waszyngton mógł współpracować ze wszystkimi tamtymi przywódcami, tak jak może obecnie współpracować z różnej maści dyktatorami np. król Salman (Arabia Saudyjska); Rodrigo Duterte (Filipiny); Putin (Rosja); Xi Jinping (Chiny). Nie ma najmniejszej wątpliwości, że różni liderzy polityczni na świecie, dochodzą czasami do władzy z żarliwością rewolucyjną i otwartą wrogością do Ameryki. Jednak ten ferwor szybko zanika, kiedy zderzają się oni z brutalną rzeczywistością polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Poza tym Ameryka jest na tyle potężna, iż zawsze może użyć znaczącej presji, aby łagodzić zapędy innych państw. W zasadzie najlepszą strategią dla wszystkich zagranicznych przywódców jest mieć dobre relacje ze Stanami Zjednoczonymi; wybór wojny z USA rzadko czyni sens. Poza tym nikt nie odmawia, że amerykańskie interesy narodowe nie mogą czasami zderzyć się z innymi państwami, ale to nie może oznaczać z marszu, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest rodzaj reżimu.

W sumie najlepszą polityką dla USA jest nieinterweniowanie w sprawy innych państw i wpływania na ich systemy polityczne albo na osoby, które rządzą lub mają tam rządzić. Zręczną strategią jest pozwolić każdemu narodowi decydować o swoich politycznych losach, a dopiero wówczas używać wobec nich kija lub marchewki, aby rozwijać relacje, które będą służyły amerykańskiemu interesowi narodowemu.


Link: mil.link/pl/egipt-syria-maja-strategiczne-znaczenie-dla-usa/

Krótki link: mil.link/i/stratusa


 

Absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego Instytutu Historii i Stosunków Międzynarodowych oraz Katedry Badań nad Konfliktami i Pokojem. Ekspert Europejskiego Instytutu Bezpieczeństwa. Zainteresowania: stosunki międzynarodowe teoria i praktyka
One Comment
  1. […] A. Brzeskot, „Czy Egipt i Syria mają strategiczne … ”, 3 października 2017, SZTAB.OR… […]

Comments are closed.

Leave a comment