Bezpieczeństwo Geopolityka

Perspektywy konwencjonalnego odstraszania dla Europy

1 sierpnia 2016

author:

Perspektywy konwencjonalnego odstraszania dla Europy

Polityczne, ekonomiczne, demograficzne i technologiczne bariery ograniczają jakikolwiek sensowny plan poprawy strategii konwencjonalnej NATO. Z kolei nuklearne odstraszanie odgrywa dużo mniejszą rolę w obecnych czasach, co więcej taktyczna broń jądrowa w rzeczywistości odchodzi do lamusa.

Europa od ponad 70 lat żyje w pokoju. W trakcie tego okresu żaden kryzys – z wyjątkiem berlińskiego w 1961 r. – nie prowadził do zagrożenia III wojną światową. Wydaje się, że stan ten raczej nie ulegnie zmianie w nadchodzących latach. Wielu ekspertów o różnej orientacji politycznej wyraża, iż trudno byłoby sobie wyobrazić, aby w obecnych warunkach Rosja mogła dokonać ataku na Sojusz Północnoatlantycki. Ta wyjątkowa stabilność może być wyjaśniona na dwa sposoby. Pierwszy przekonuje, że Putin nie posiada żadnych politycznych powodów, aby dokonać agresji na kraje Zachodu. Drugi odrzuca wskazany pogląd i argumentuje, że Kreml nie dokonał jeszcze inwazji ponieważ był i jest skutecznie odstraszany przez wysokie koszty i ryzyko niepowodzenia militarnej akcji.

Biorąc pod uwagę jak niewiele wiemy na temat intencji kamaryli Putina trudno jest ustalić, które wyjaśnienie jest trafne. Niemniej, Zachód posiada niezbędne zasoby, aby kremlowskich jastrzębi odstraszyć, gdyby rozważali agresję. W końcu oficjalna polityka NATO – zawarta w koncepcji strategicznej z 2010 r. – składa się zarówno z nuklearnych jak i konwencjonalnych środków. W mojej opinii sama potęga tych ostatnich mogłaby pokrzyżować rosyjski Blitzkrieg.

W każdym razie NATO powinno być gotowe, aby uniemożliwić Federacji Rosyjskiej uzyskanie szybkiego i zdecydowanego zwycięstwa oraz być w stanie przekształcić, każdy ograniczony konflikt w przedłużającą się wojnę, w której agresor utraciłby pewność sukcesu. Ocena ryzyka stojąca przed Rosją w wojnie konwencjonalnej z NATO jak i wzajemna perspektywa konfliktu nuklearnego jest dobrą przesłanką do wysokiego poczucia bezpieczeństwa Zachodu. Choć wiele wpływowych opinii argumentuje, że obecna strategia odstraszania jest błędna. Wskazana krytyka jest kierowana zarówno na elementy konwencjonalne jak i nuklearne. W szerokim przeświadczeniu, pojawia się słuszny pogląd o potrzebie poprawy przede wszystkim tego pierwszego. To byłaby dobra wiadomość dla tych którzy wspierają redukcję broni nuklearnej. Niemniej entuzjazm na rzecz poprawy stanu równowagi sił w Europie nie powinien być ograniczony jedynie do przeciwników nuklearnego odstraszania.

Teoria głupcze!

Aby ustalić to co jest konieczne do naprawienia, w celu powstrzymania przeciwnika, musimy posiadać teorię konwencjonalnego odstraszania. To znaczy mieć klarowną koncepcję w jakich warunkach agresor prawdopodobnie rozpęta wojnę. Dopiero wówczas można wiedzieć jak poprawić organizację całego systemu odstraszania.

W przypadku kryzysu, każde odstraszanie poniesie porażkę jeśli potencjalny adwersarz będzie myślał, że może uzyskać szybkie i zdecydowane zwycięstwo. To jest mało prawdopodobne, aby decydenci polityczni optowali za wojną jeżeli ich stratedzy przewidują długi i wyniszczający konflikt zbrojny nawet w obliczu możliwego panowania na polu walki. W ich interesie leżą szybkie i rozstrzygające zwycięstwa, a takie w nowoczesnych konfliktach zbrojnych są wynikiem zastosowania specyficznej doktryny militarnej – Blitzkriegu. Analiza dwóch najważniejszych wojen XX w. potwierdza wskazany punkt widzenia. Wystarczy rozważyć szybkie zwycięstwo III Rzeszy nad koalicją Aliantów w maju 1940 r. oraz wojnę izraelsko-arabską w 1967 r. Oba przypadki należą do najbardziej nagłośnionych operacji militarnych w XX w. Zarówno Niemcy jak i Izrael zastosowały powyższy sposób prowadzenia wojny. Jednak to co jest najważniejsze dla koncepcji odstraszania, wskazane państwa uwierzyły, że mogą ów strategię zrealizować w praktyce. W każdym z tych przypadków silna świadomość szybkiego zwycięstwa prowadziła do podjęcia decyzji o ofensywie. Wydaje się słuszne założenie, że Rosja wchodząc w konflikt zbrojny, przypominający wyraźnie działania wojenne z 1940 r. i 1967 r., musiałaby zasadniczo stanąć przed podobnymi kalkulacjami jakie konfrontowały decydentów z III Rzeszy i Izraela.

Blitzkrieg jest oparty na założeniu, że armia przeciwnika to duża i złożona maszyna przeznaczona do prowadzenia operacji wzdłuż dobrze przygotowanych linii obrony. Jak zwykle na tyłach tej maszyny znajduje się wrażliwa organizacja społeczno-gospodarcza składająca się z licznych ciągów komunikacyjnych oraz kluczowych węzłów przez które przemieszcza się zaopatrzenie, rozkazy, meldunki, informacje etc. Zniszczenie tego centralnego systemu jest równoznaczne z destrukcją armii strony słabszej i stanowi najważniejszy cel siły napastniczej.

Zatem Blitzkrieg składa się z dwóch zasadniczych operacji „breakthrough battle”: tzw. punktu zwrotnego konfliktu zbrojnego, gdzie siły ofensywne przebijają wysunięte pozycje obrony i „deep strategic penetration”: tzw. głębokiej penetracji strategicznej, gdzie najeźdźcy biorą niszczący odwet na tyłach armii stawiającej opór. Aby osiągnąć pierwszy cel siły ofensywne koncentrują swój zbrojny potencjał w jednym lub dwóch specyficznych punktach przy granicy wybranej ofiary. Dzięki temu przez zaskoczenie mogą osiągnąć przygniatającą przewagę, która pozwoli im przełamać wysunięte pozycje obrony. Po wykonaniu strategicznego podcięcia frontu siły agresora unikają dalszego kontaktu z masą manewrową obrońców, aby zamiast tego jak najszybciej osiągnąć zaplecze armii przeciwnika paraliżując jego najważniejsze punkty dowodzenia i nadzoru. Likwidacją jego odciętych jednostek zajmują się dywizje drugiego i trzeciego rzutu.

Kluczowe pytanie dla naszych celów analitycznych dotyczy tego jak NATO może pokrzyżować plany rosyjskiego Blitzkriegu na wschodniej flance? Odpowiedź jest jedna przez znaczący wzrost liczby jednostek wojskowych. Chodzi mi o ogromną masę ludzi, sprzętu i broni, a nie o ich mobilność. Wynegocjowana obecność czterech batalionów (rotacyjnie), które jednego dnia można rozmieścić a drugiego wycofać, nie gwarantuje bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie zachęca do agresji. Wybór trafny jest tylko jeden NATO musi stworzyć visa vi Rosji potężną strukturę wojskową jeśli chce mieć nadzieję na poprawienie zasadniczych zdolności konwencjonalnego odstraszania. To staje się oczywiste jeśli rozważymy, co Sojusz musiałby zrobić, aby pokrzyżować jakikolwiek Blitzkrieg.

Po pierwsze, napastnikowi nie wolno pozwolić na przełamanie wysuniętej obrony. Zdolność NATO w powstrzymaniu agresora od osiągnięcia „punktu zwrotnego konfliktu” będzie w dużej mierze funkcją stosunku jego siły do przestrzeni oraz zdolności obrony do impetu głównego uderzenia. Wysunięte pozycje NATO muszą być obsadzone przez dużą liczbę jednostek, pojedyncze zgrupowania wojskowe muszą zabezpieczać jedynie niewielkie odcinki linii obrony. Załamanie zaczepnej ofensywy nie nastąpi dzięki samodzielnej sile państw wschodniej flanki, ani dzięki stałej obecności aliantów, ani nawet przez manewr prowadzący do decydującej bitwy, a jedynie dzięki zmianie niekorzystnego stosunku sił. Zachodzące obecnie przesłanki nie dają wiarygodnego przekonania do wykonania takiego zadania. Aby osiągnąć prawdziwie solidne konwencjonalne odstraszanie NATO musi zwiększyć nie ilość batalionów lub brygad, ale dywizji i korpusów wzdłuż granicy z Białorusią, Ukrainą i Rosją. Tutaj nie ma drogi na skróty – tak uczy historia.

Po drugie, w sytuacji niemożności utrzymania wysuniętej linii obrony, Sojusz potrzebowałby potężnej rezerwy operacyjnej, która mogłaby powstrzymać siły agresora przed dokonaniem „głębokiej penetracji strategicznej”. Innymi słowy NATO musi posiadać jednostki wojskowe na tyłach, które jako odwód mogą być szybko przesunięte do przodu w celu powstrzymania zagonów pancernych wroga. Sojusz obecnie nie posiada rezerwy strategicznej. Takie siły muszą być znacząco zwiększone jeśli projekcja zatrzymania jakiegokolwiek Blitzkriegu ma być realna, a nie iluzoryczna.

Jednak perspektywa zwiększenia jednostek bojowych NATO nie jest obiecująca. Wręcz przeciwnie istnieją wiarygodne przesłanki, że rozmiar jego sił będzie zmniejszał się w nadchodzących latach. Wyrazem takiego stanu są trzy powody polityczne, ekonomiczne i demograficzne. W zasadzie wszyscy europejscy sojusznicy stoją przed tym samym dylematem. Rozważmy jednak najważniejszy przypadek, czyli niemiecki, ponieważ Niemcy to klucz do bezpieczeństwa Europy. Właśnie Bundeswera na przyczółkach centralnego frontu zimnej wojny dostarczała prawie 50% siły bojowej w liczbie 495,000 tys. żołnierzy różnych formacji – 12 dywizji. W 1990 r. po niemieckim zjednoczeniu ich armia osiągnęła stan 800,000 tys., personelu wojskowego i cywilnego, aby taką siłę wesprzeć przez system poboru powszechnego należałoby, co roku powoływać 400,000 tys. ludzi pod broń. Wystarczy prześledzić kilka liczb, aby dojść do wniosku, że byłoby to niemożliwe do utrzymania. W 1982 r. Niemcy Zachodnie osiągnęły szczyt rezerwy mobilizacyjnej liczącej 290,000 tys. poborowych. W 1987 r. była to już liczba 225,000 tys. Gdyby nie wchłonięcie NRD przez RFN utrzymujący się trend dla Zachodnich Niemiec oznaczałby z początkiem 1994 r. spadek mocy mobilizacyjnej do 140,000 tys. poborowych. W kolejnych dwudziestu latach Bundeswehra skurczyła się o ponad 1/2, jeśli uwzględnimy wojska NRD o 3/4. W opinii wielu ekspertów problemy pogłębiły się po likwidacji powszechnego poboru w 2011 r. W efekcie doprowadziło to do skurczenia niemieckich sił zbrojnych do 177,000 tys. żołnierzy zawodowych i kontraktowych o dość mizernym wyposażeniu. W rzeczywistości niemiecka armia, co roku stoi przed dylematem uzupełnienia wakatów z trudem przyciągając kilkanaście tysięcy ochotników – w 2015 r. zaledwie 16,300 tys. Z punktu widzenia prognoz NZ trend ten nie ulegnie szybko zmianie, według niego liczba populacji w Niemczech do 2050 r. spadnie o prawie 7 mln ludzi.

Oczywiście Niemcy mogą dążyć do utrzymania lub nawet wzrostu obecnego stanu liczebności wojska, ale takie kroki będą wymagać znaczących politycznych i ekonomicznych kosztów. W rzeczywistości rola Bundeswery w relacjach transatlantyckich nie zmieniła się od wielu lat.  Ich wydatki na cele wojskowe w 2014 r. wynosiły zaledwie 1,2% PKB. W tej sytuacji obecna burzliwa debata w Niemczech czy armia ma być zawodowa czy z poboru, przypomina żywo deliberacje z połowy lat 80. zeszłego stulecia, czy służba wojskowa w Bundeswerze ma trwać 15 czy 18 miesięcy. Z pewnością łatwiej jest sobie wyobrazić redukcję niemieckiej armii niż warunki pod jakimi miałaby być ona zasadniczo zwiększona. Wskazują na to nieudolne próby wprowadzania nowych koncepcji jej działania np. przejęcia dowództwa wojsk tzw. szpicy NATO oraz jej modernizacji, co nadal nie zmienia faktu, że jest ona chronicznie niedoinwestowana. Wystarczy wspomnieć o wątpliwej sprawności wysłanego lotnictwa do Syrii, niecelności karabinów używanych przez niemieckich żołnierzy w zagranicznych misjach lub o wstrzymaniu ewakuacji wojsk stacjonujących w Afganistanie oraz przyznania się do poważnych błędów w przygotowaniu ich do działania w tym kraju. Jakie są tego implikacje dla wschodniej flanki? Znaleźć je można w historii.  W czasie zimnej wojny bezpieczeństwo PRL’u gwarantował Związek Sowiecki dzisiaj mogą to uczynić najszybciej tylko Niemcy. Paradoks i tragizm sytuacji polega na tym, że Układ Warszawski i jego strategiczna potęga lądowa, czyli Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona zapewniała nam dużo bardziej wiarygodne gwarancje bezpieczeństwa na Odrze i Nysie Łużyckiej niż dzisiaj może to uczynić Bundeswera na Bugu – wschodniej rubieży nie tylko Polski, ale także NATO i UE.

Uszczuplenie Bundeswery ma niewątpliwie niekorzystny wpływ na postawę całego Zachodu. W końcu państwa tamtego regionu mają własne poważne problemy demograficzne – nie wspominając o ekonomicznych. Zapewne Belgowie, Holendrzy i Brytyjczycy będą uzasadniać redukcję swoich sił zbrojnych niemieckim przykładem. Widoczny trend spadkowy utrzymuje się w Europie od zakończenia zimnej wojny. Sytuacja nie zmieniła się nawet po agresji Rosji na Ukrainę. W 2015 r. Francja obcięła wydatki na cele wojskowe o 1% w stosunku do 2014 r., Wielka Brytania o 3,5%, Włochy, aż o 12%. Z kolei Polska choć zwiększyła budżet obrony o 7 mld zł, to ów wzrost miał jedynie charakter nominalny, a nie realny, i wynikał z zaliczenia ostatniej raty za F-16 – około 5,36 mld zł.

Pozostają jeszcze Amerykanie. Choć w Stanach Zjednoczonych rośnie sentyment, aby wycofać swoje siły z Europy. W każdym razie znacząca redukcja wojsk amerykańskich nie ominęła naszego kontynentu w ostatnich dekadach. Zasadniczą przyczyną takich decyzji jest przekonanie, że Europejczycy nie biorą wystraczającego udziału w wysiłku NATO. Oczywiście, jakiekolwiek redukcje w Bundeswerze lub innych armiach sojuszniczych państw europejskich z samej natury rzeczy będą przyczyniały się do jeszcze większej presji, aby amerykańscy żołnierze wracali do domu. Z pewnością zmniejszanie zdolności militarnych mogłoby prowadzić do utraty motywacji przez Amerykę, aby przyjść z pomocą swoim obleganym sojusznikom z Europy. W takich warunkach istnieje niewielka nadzieja na zwiększenie obecności wojskowej Sojuszu na wschodniej flance w nadchodzących latach. W mojej ocenie jedynego sposobu, aby poprawić znacząco system odstraszania NATO.

W świetle pogarszającej się koniunktury bezpieczeństwa w Europie prawie wszystkie propozycje poprawienia równowagi sił w stosunku do Rosji skupiają się albo na zmianach w strategii albo na technologicznych rozwiązaniach. Jednak wskazane remedia nieszczęśliwie dają niewielką szansę poprawienia perspektywy konwencjonalnego odstraszania. W mojej ocenie wpisują się one w rejestr kolejnych błędów, niepowodzeń i porażek, które mogą ostatecznie doprowadzić do tragicznego finału – wbrew radosnemu zadowoleniu naszych politycznych elit.

Trzy strategie

W swojej stosunkowo krótkiej historii NATO zawsze stosowało strategię obrony na wysuniętych rubieżach. Choć obecnie nie wzywa do dyslokacji dużych sił konwencjonalnych na wschodniej flance. Gwarantuje jedynie rozmieszczenie czterech batalionów w roli tzw. „potykacza” dla przeciwnika. Taki plan nie utrudni mu jednak Blitzkriegu, nie daje też czasu NATO na koncentrację własnych środków obrony. Zapewnia natomiast Zachodowi niezbędną swobodę działania politycznego i zdolność stopniowej eskalacji konfliktu, ale nie jest to optymalny plan z perspektywy Polski. Wielu ekspertów wskazuje na alternatywne strategie mogące pokrzyżować ofensywę agresora. Ich propozycje mogą być użyte jako oszczędny mnożnik siły konwencjonalnej w Europie. Chodzi o obronę mobilną, obronę terytorialną i strategię ofensywną.

Zacznijmy od pierwszej. Logika obrony mobilnej nakazuje dyslokację głównych sił NATO po zachodniej stronie linii Wisły. W kolejnym kroku przewiduje się rozmieszczenie niewielkich oddziałów na wschodniej rubieży Sojuszu w roli swoistej zasłony. Według tego planu ich zadanie polegałoby na asystowaniu siły inwazyjnej, czyli wprowadzenia napastnika w strategiczną głębię terytorium Polski, gdzie wojska agresora mogłyby być zniszczone w kilku większych bitwach. Tego typu koncepcje są preferowane najczęściej wśród wojskowych.

W drugim przypadku, obrona terytorialna – nazywana niekiedy nieprowokacyjna – wzywa do podzielenia dużych jednostek na małe grupy bojowe uzbrojone w precyzyjną broń wraz ze wsparciem ciężkiej artylerii. Te niewielkie oddziały mogłyby być rozsypane po całym terytorium Polski. Ich cel polegałby na opóźnianiu i ostatecznie złamaniu natarcia napastnika. Niektóre z wariantów tej strategii dopuszczają ograniczone kontrataki. Ta defensywna koncepcja jest z reguły tożsama ze stanowiskiem lewicowego establishmentu, który uważa ją za atrakcyjną, gdyż w zasadzie uniemożliwia rozpoczęcie jakiejkolwiek większej ofensywy z armią rozmienioną na lekkie pododdziały piechoty.

Obie te strategie są najeżone poważnymi trudnościami militarnymi. Nie ma potrzeby opisywać ich tutaj w szczegółach, gdyż są nie do zaakceptowania dla Polski i jest mało prawdopodobne, aby były kiedykolwiek adoptowane w praktyce. Żaden polski rząd nigdy nie zgodzi się na penetrację własnego terytorium przez siły agresora. Choć politycy nie wyrażają tego publicznie Polska oczekuje zatrzymania napastnika na swojej wschodniej granicy. Zatem są oni zdecydowanie przywiązani do koncepcji obrony na wysuniętych rubieżach.

Trzecia alternatywa to strategia ofensywna. Z pewnością nie wymaga ona poddania polskiego terytorium – przynajmniej w teorii. Według niej NATO rozpoczyna ofensywę natychmiast po rosyjskiej inwazji przez dokonanie głębokiego ataku w rosyjski interior. Zgodnie z teorią obrony przez atak. W historii wojen tego typu strategia była szeroko kwestionowana, ale tak jak w dwóch poprzednich przypadkach tak i w tym nie ma większego sensu rozwodzić się nad nią, gdyż politycznie jest ona nie do przyjęcia nie tylko dla Polski, ale także dla NATO i Stanów Zjednoczonych. Zachód generalnie jest silnie przywiązany do postawy defensywnej – obrona kolektywna – i kategorycznie odrzuca ofensywne strategie. Są one widziane jako wysoko ryzykowne i destabilizujące. Tak więc jak już zauważono Sojusz będzie sprzyjać strategii wysuniętej obrony przy zastosowaniu wątłego „potykacza” konwencjonalnego.

Technologia

Istnieją ważne argumenty, aby w strategii odstraszania oprzeć się na wyszukanej technologii militarnej, która może przesunąć konwencjonalną równowagę sił w Europie na korzyść NATO. Technologia zastępująca ludzką siłę zawsze stanowiła uświęconą tradycję na Zachodzie. Zapewne techniczne rozwiązania, które przyciągają dużą uwagę i zainteresowanie mogą być zastosowane w tzw. strategii „głębokiego uderzenia”. Ta koncepcja wzywa Sojusz do rozwoju ezoterycznej broni, która będzie wstanie zadać cios w siły agresora daleko poza linią frontu. Rzecznicy tej idei zakładają, że zniszczenie wojsk rezerwowych napastnika wyeliminuje również jego najszybsze jednostki atakujące. W tej argumentacji kluczem do sukcesu ma być odmówienie ponownego zasilenia zużytych zasobów bojowych i logistycznych armii rosyjskiej po odniesieniu przez nią pierwszych zwycięstw na wysuniętych krańcach pola walki.

Z wielu powodów jest jednak wątpliwe, aby rozwiązania technologiczne mogły zmienić równowagę sił na korzyść Sojuszu lub zrekompensować malejące zdolności konwencjonalne państw NATO. Po pierwsze, chodzi o kwestię samego istnienia tej technologii. Rzecznicy wskazanej opcji kreślą obraz, że broń ta de facto leży na półce i wystarczy ją tylko nabyć. W tej narracji państwa NATO, aby to uczynić, muszą jedynie znaleźć polityczną wolę i ekonomiczne zasoby. Wydaje się jednak, że ów wyszukane środki potrzebne do realizacji strategii „głębokiego uderzenia” nie zostały jeszcze w pełni dopracowane. Po za tym wszystkie tego typu nowości technologiczne doznawały zazwyczaj poważnych problemów w procesie badania i rozwoju. Wcale nie jest pewne, że NATO będzie posiadać dostęp do całego wachlarza, aż tak niszczycielskiego arsenału  – mam tu na myśli choćby amerykański program Prompt Global Strike.

Idźmy dalej. Jak dużo ta broń będzie kosztować? Jeśli historia może nam cokolwiek odsłonić to zapewne będzie ona nosić metkę z horrendalną ceną. W każdym razie Stany Zjednoczone od których oczekuje się, że będą w dalszym ciągu najlepszą marką uzbrojenia na świecie nie uwolniły się jeszcze od dręczących problemów rosnących kosztów produkcji. Z kolei to wydłuża cały proces nabywania takiej broni przez ich sojuszników w Europie, co dobrze było widoczne w minionych dekadach.

Istnieją również poważne wątpliwości natury doktrynalnej o użyteczności „głębokiego uderzenia”. Po pierwsze, Rosja zapewne podejmie środki przeciwdziałające nowej broni. W rezultacie współczynnik zmiany kosztów i towarzyszący jemu regionalny wyścig zbrojeń nie sprzyjałby NATO. Po drugie, jeśli uważnie prześledzimy historyczny zapis wojen – przynajmniej w XX w. – i zastosowany w nich ofensywny manewr głębokiego zatrzymania wojsk agresora to przekonamy się jak bardzo stanowi to złożone przedsięwzięcie, gdzie rzeczywiste rezultaty są zazwyczaj odległe od zakładanych.

Ostatnia kwestia być może najbardziej ważna dotyczy empirycznego dowodu świadczącego o tym, że rosyjskie siły drugiego rzutu nie miałyby de facto zasadniczego wpływu na przeprowadzenie Blitzkriegu. Pogłębione studium zwycięskich ofensyw jednoznacznie potwierdza, że wojska pierwszego natarcia dokonują zarówno wyżej wspomnianego „breakthrough battle” – podcięcia strategicznego frontu, jak i „deep strategic penetration” – głębokiej penetracji terytorium ofiary. Najlepszy przykład potwierdzający wskazaną tezę to niemieckie zwycięstwo w maju 1940 r. nad Francją. Wówczas agresor także zgromadził swoje siły w dwóch strategicznych punktach. Pierwszy teatr działań, Grupa Armii „B” gen. von Bocka na granicy z północną Belgią i południową Holandią. Drugi teatr działań, Grupa Armii „A” gen. von Rundstedt’a na południu Belgii. Punkt zwrotny tej wojny związany był z udaną przeprawą sił niemieckich Grupy Armii „A” przez Ardeny pod bezpośrednim dowództwem gen. von Kleista, co oznaczało przecięcie całego frontu i głębokie wyjście niemieckich czołówek na tyły wojsk alianckich unieruchamiając w północnej Belgii wojska francuskie i cały Brytyjski Korpus Ekspedycyjny.

Co jest istotne dla naszej analizy. Niemcy nie czekali na drugi i trzeci rzut wojska, aby wykorzystać efekty „punktu zwrotnego konfliktu”, co więcej trafnie ocenili sytuację strategiczną unikając kuszącego manewru okrążenia i zniszczenia wojsk francuskich i brytyjskich pod Dunkierką. Taki ruch mógłby oznaczać stratę cennego czasu podczas którego Francuzi mogliby przesunąć swoje armie w celu załatania prawie stu kilometrowej wyrwy w linii obrony na wysokości Sedan – Montherme – Dinant. To oznaczałoby koniec niemieckiego Blitzkriegu.

Gdyby Rosja chciała odnieść zdecydowane i szybkie zwycięstwo w Europie, które w ich planach musi być brane pod uwagę, to musiałaby także użyć na masową skalę wojsk szybkich i lotnictwa. W związku z tym siły NATO na wschodniej flance powinny uniemożliwić rosyjskiej armii za wszelką cenę przerwanie obrony na wysuniętych rubieżach. Krótko mówiąc jest nie wiele remediów, które dawałyby chociaż niewielką szansę spełnienia takiej obietnicy. Zasadniczy plan może być tylko jeden Zachód musi poważnie poprawić równowagę konwencjonalną w Europie przez zwiększenie jednostek ofensywnych. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to nie nastąpi wobec wspomnianych wcześniej przyczyn. W rzeczywistości Sojusz stoi przed bardzo trudnym wyzwaniem utrzymania nawet obecnego rozmiaru sił konwencjonalnych w nadchodzących latach.

Strategia nuklearna

Tragizm narodów Europy jest jeszcze większy jeśli dokonamy analizy strategii nuklearnej. W tym celu musimy przenieść się o kilka dekad w przeszłość. W czasach zimnej wojny w Europie istniał silny opór narodowych establishmentów, zajmujących się polityką bezpieczeństwa i obrony, aby przesuwać brzemię odstraszania z komponentu nuklearnego na konwencjonalny. Wskazane elity długo utrzymywały, że najlepszy sposób na zapobieżenie wojnie to pewność, że sowieccy i amerykańscy stratedzy uznają fakt, iż jakikolwiek europejski konflikt będzie nieuchronnie eskalował do poziomu termonuklearnej zagłady.

Zachodni Europejczycy bali się sytuacji, w której supermocarstwa doszłyby do przekonania, że mogą bezkarnie rozpętać konwencjonalną lub ograniczoną wojnę nuklearną kosztem bezpieczeństwa swoich sojuszników. Według tej argumentacji, gdyby Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone zaangażowały się w konflikt oszczędzający ich terytoria i populację wówczas idea odstraszania bezpowrotnie zostałaby utracona. To była zasadnicza przyczyna zdecydowanego sprzeciwu Europejczyków na początku lat 60. XX w., aby odrzucać strategię „zmasowanego odwetu” na rzecz tzw. „elastycznej odpowiedzi” w ramach NATO. Zachodnia Europa miała stały interes w łączeniu amerykańskiego odstraszania nuklearnego ze swoją własną obroną. W obecnej rzeczywistości takie argumenty stają się infantylne, a wręcz surrealistyczne. Wykorzystanie broni nuklearnej przez USA i Rosję jest wyraźnie ograniczone nie tylko z powodu równowagi strachu, ale także z zasadniczej zmiany samej natury pozimnowojennych stosunków międzynarodowych, które zdecydowanie przesunęły się z czynników strategiczno-militarnych na społeczno-gospodarcze. Jakie są tego implikacje dla bezpieczeństwa Europy? Znaczenie nuklearnego parasola w strategii NATO jest dużo bardziej pomniejszone niż w przeszłości jednocześnie wobec braku konwencjonalnego odstraszania Europa de facto jest teoretycznie i praktycznie bezbronna.

W czasach bipolarnego świata odstraszanie nuklearne w specyficzny sposób wiązało się ze stanem bezpieczeństwa Zachodnich Niemiec. To właśnie ich terytorium miało stanowić potencjalne pole walki w sytuacji większego konfliktu. Dzisiaj podobną rolę geopolityczną odgrywa Polska. Oba wskazane państwa w przeszłości jak i obecnie nie były i nie są w posiadaniu broni nuklearnej, która mogłaby służyć jako europejski i narodowy środek odstraszania. Zamiast tego opierają się na amerykańskiej kombinacji sił nuklearnych i konwencjonalnych oraz w niewielkim stopniu na niezależnych siłach jądrowych Wielkiej Brytanii i Francji. W tym miejscu podobieństwa polsko-niemieckie się kończą. Widoczne jest to szczególnie na przykładzie historii RFN’u, który w latach zimnej wojny postrzegał konwencjonalną tarczę, nie tylko jako czynnik osłabiający nuklearny miecz, ale także jako nieuchronne widmo geopolitycznej i biologicznej likwidacji swojego państwa i narodu. W przypadku Polski nie ma czego osłabiać, gdyż z jednej strony Zachód nie ma woli politycznej do zwiększenia sił konwencjonalnych z kolei siły nuklearne stały się w dużej mierze abstrakcją o charakterze politycznej fikcji – nawet dla największych amerykańskich jastrzębi konieczność ich użycia przyprawia o zawrót głowy. Jeszcze gorzej jest w przypadku liberalnych elit, które na samą myśl o podjęciu takiej decyzji doznają stanu kompletnego „zamroczenia”. Z kolei Rosja w swojej najnowszej historii podbojów nigdy nie przekroczyła nuklearnej bariery, choć z pewnością bez żadnych hamulców wykorzystuje atomowego straszaka w warstwie psychologiczno-propagandowej.

W Europie, od czasu wstrząsu w 1979 r., kiedy NATO podjęło decyzję o rozmieszczeniu rakiet Pershing II i pocisków Cruise, do dnia obecnego, tradycyjne myślenie o wartości nuklearnego odstraszania przeszło radykalną transformację. W efekcie Europejczycy – szczególnie Niemcy – prawie całkowicie wyeliminowali broń nuklearną z paradygmatu odstraszania. W tych okolicznościach jedyną realną alternatywą dla obrony Europy są siły konwencjonalne. Jakby nie patrzeć tragizm sytuacji polega na tym, że Sojusz zmniejszył wydatnie swoje oparcie na potędze nuklearnej, ale nie wypełnił tego ekwiwalentu żadną realną strategią odstraszania konwencjonalnego. Wydaje się, że ta niekorzystna postawa Zachodu szczególnie z perspektywy Europy Środkowo-Wschodniej ma wielu obrońców w Sojuszu, których chwilowa cisza po Szczycie NATO w Warszawie nie powinna pozwolić zagłuszyć ich potężnych wpływów politycznych.

Absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego Instytutu Historii i Stosunków Międzynarodowych oraz Katedry Badań nad Konfliktami i Pokojem. Ekspert Europejskiego Instytutu Bezpieczeństwa. Zainteresowania: stosunki międzynarodowe teoria i praktyka
5 Comments
  1. Łukasz

    Pytanie na ile NATO jest wiarygodnym sojuszem. Nie widzę działań tego paktu, które miały by dać nam poczucie zwiększenia bezpieczeństwa i solidarności. Trudno nam było dostać te cztery Brygady i to jak rozciągnięte. Europa zachowuje się jakby była pewna, że wojna jest niemożliwa, a my zostajemy sami. Mam nadzieję, że Trump zostanie prezydentem USA i powie Europie "My nie będziemy za was walczyć, póki sami nie zabierzecie się za zwiększanie bezpieczeństwa".

    • Artur Dubiel

      NATO musi być wiarygodnym sojuszem, inaczej nawet w ciągu godziny straci rację bytu i zaprzepaści wszystkie dotychczasowe lata funkcjonowania. Jedno u Trumpa można zrozumieć, patrzy pragmatycznie i wymaga od sojuszników zwiększenia nakładów, którego nikt nie potrafi wyegzekwować

      • Artur Brzeskot

        Żeby było jasne. Wielu amerykańskich sojuszników w Europie jest na tyle bogatych, że mogą wziąć na siebie większe wydatki na cele wojskowe. Jakby nie patrzeć mogą zrobić więcej niż zrobili do tej pory. Ale gdybym był doradcą Trumpa to odradzałbym chicken of game (pójście na zderzenie), żeby przekonać ich na siłę lub jakimś szantażem, aby zaczęli wypełniać swoje sojusznicze zobowiązania. To byłby duży i bardzo niebezpieczny błąd.

        • Artur Dubiel

          A jakie jest inne wyjście, by skruszyć ten beton i zmusić sojuszników do inwestycji we własne bezpieczeństwo? Trump tradycyjnie, dobrze myślał, ale jak zwykle uzewnętrznił się emocjonalnie a nie racjonalnie...

  2. […] A. Brzeskot, „Perspektywy konwencjonalnego odstraszania …”, 1.VIII.2016, SZTAB.ORG […]

Comments are closed.

Leave a comment