Realpolitik Rzeczypospolitej
W pierwszych wersach tego eseju chcę zaznaczyć, że wszystkie zawarte w nim przewidywania odnoszące się do Realpolitik Rzeczypospolitej mogą pojawić się, jeśli Ameryka i Europa przestaną ignorować logikę anarchii międzynarodowej i koncepcję równowagi sił (balance of power). W moim przekonaniu nieuchronnie to nastąpi, być może już jesteśmy świadkami pierwszych przejawów naruszenia liberalnego porządku międzynarodowego, opartego na normach, prawie i instytucjach (np. ONZ, Unia Europejska, NATO).
Zdaję sobie też sprawę, że w świadomości i kulturze politycznej narodu polskiego wartości liberalne takie, jak wolność i pokój są bardzo silnie zakorzenione, przede wszystkim z powodu traumatycznych wydarzeń, jakie nas dotknęły w XX w. Z kolei idee realistyczne są nieakceptowane, a wręcz odrzucane z wrogością. Niemniej negowanie realistycznego myślenia o przyszłości państwa i narodu stanowiłoby bardzo poważny i niebezpieczny błąd zarówno dla współczesnych, jak i potomnych. W sumie nasza historia wiele razy już to potwierdziła, kiedy odchodziliśmy od imperatywów strategicznych na rzecz racji prawnych i moralnych z reguły kończyło się to dla nas bardzo źle.
Główna teza tego tekstu zakłada, że tragiczna sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna Rosji będzie coraz bardziej sprzyjała Polsce. W zasadzie im gorzej u nich tym lepiej u nas. W zwiększaniu rosyjskiego lamentu i chaosu będzie miał swój udział Zachód, szczególnie Stany Zjednoczone (asymetria potencjału), które coraz bardziej będą bezlitosne wobec Kremla. Oliwy do ognia doleje także wojujący islam, ponieważ 15% rosyjskiej populacji to muzułmanie. Jednak ostateczny gwóźdź do rosyjskiej trumny wbiją Chiny. W mojej tezie Chiny nie będą wzrastać pokojowo, a to oznacza koszmar nie tylko dla Rosji, ale także dla Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, Wietnamu, Australii, Indii i oczywiście USA.
W powstrzymywaniu chińskiego smoka nie będą jednak brały udziału mocarstwa Europy Zachodniej: Wielka Brytania, Niemcy, Francja i Włochy ani też Turcja. Oczywiście, z racji dystansu, jaki ich dzieli od regionu Azji Wschodniej. Z kolei to będzie sprzyjało wypełnianiu próżni po dekompozycji i w ostateczności upadku rosyjskiego państwa. W tej nowej geometry of power Polska będzie musiała wykorzystać swoją szansę, aby ostatecznie rozwiązać kwestię anomalii Obwodu Kaliningradzkiego i status quo Białorusi oraz na nowo zdefiniować swoją rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. W rzeczywistości nasz kraj będzie musiał postępować trochę podobnie jak Chiny tylko, że na dużo mniejszą skalę, ale także realizować strategię ofensywną, aby zapewnić sobie pozycję jedynego i naturalnego rzecznika interesów we wskazanej części świata.
Aby mój scenariusz stał się faktem musi być spełniony jeden warunek, a mianowicie Chiny i ich rozwój musi ulec zasadniczemu przesunięciu od czynników geoekonomicznych do geopolitycznych. To na razie nie ma miejsca. Dopiero po przełożeniu tej zwrotnicy Państwo Środka będzie mogło rzucić wyzwanie USA tak, jak kajzerowskie Niemcy rzuciły Imperium Brytyjskiemu przed 1914 r. lub III Rzesza postawiła Europie i światu w latach 30. i 40. XX w., bądź nawet na miarę Związku Sowieckiego w czasie zimnej wojny. Nikt dzisiaj nie może tego wykluczyć. W mojej ocenie jest mało prawdopodobne, że Chiny zrezygnują ze swoich rewizjonistycznych celów. Jeśli spojrzymy obiektywnie na historię świata, od kiedy pojawiła się pierwsza forma nowożytnego państwa opartego na przymusie i kapitale, nigdy nie było tak, aby wschodzące mocarstwo ulegało pokojowej socjalizacji. Według tej ekstrapolacji Chiny również nie uczynią odstępstwa od tej zasady.
Wszystko to jest bardzo ciekawe, ale nas interesuje odpowiedź na pytanie jakie będą tego implikacje dla Białorusi i Obwodu Kaliningradzkiego wobec zmieniających się dysproporcji siły między Polską, a Rosją? Z pewnością nie jutro, ani za rok. Jednak musimy zdawać sobie sprawę, że oba te twory będą konfrontowane przez wyłaniający się obraz coraz bardziej bogatego i silnego państwa polskiego, dzięki zachowaniu przez nas bezustannego wzrostu ekonomicznego, tak jak czyniliśmy to przez ostatnie 28 lat, co wydaje się dalej możliwe – jeżeli sami tego nie zawalimy.
Zdaję sobie też sprawę, że współczesna Rzeczypospolita nie posiada znaczącego potencjału strategiczno-militarnego. Nasze wojska mają niższą rangę, i nie jest to wcale mały margines, do tego co posiada Rosja. Choć pod względem jakości różnice są niewielkie, a wręcz żadne. Według moich obliczeń przewaga rosyjskiej armii w siłach bojowych pierwszego rzutu kształtuje się, jak 3:1 w liczbie dużych jednostek; 4:1 w artylerii; 5:1 w czołgach i BWP; i 5:1 w samolotach. W kolejnych rzutach dysproporcje na głównych kierunkach uderzenia byłyby coraz większe. Zatem wybór strategii wojennej przez polski rząd stanowiłby w tych warunkach skrajną głupotę.
Ale pamiętajmy potęga nie jest statyczna! Analitycy często pomijają realną kwestię tego, co może się stać w przyszłości. Jeszcze za naszego pokolenia może nastąpić raptowne przesunięcie równowagi militarnej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej na korzyść Polski. W takim scenariuszu Rzeczypospolita może kontrolować dużo więcej relatywnej potęgi niż ma to miejsce obecnie. Wówczas nasz kraj byłby prawie w tej samej lidze ekonomicznej i militarnej, w której znajdzie się Rosja obłożona kryzysami, sankcjami, spadającymi cenami surowców i balastem w postaci niewydolnych satelitów. Wystarczy spojrzeć na dochód PKB na jednego mieszkańca, aby uwierzyć, że Polska zmniejsza dystans do Rosji nie tylko w wartościach relatywnych, ale także absolutnych. Już od dawna nasze obroty handlowe z Niemcami w liczbach bezwzględnych są większe niż wymiana między tymi ostatnimi, a Rosją. To dużo mówi za siebie. Jakby nie patrzeć bogactwo i dobrobyt naszego kraju będą tworzyły złowieszczy i posępny świat dla naszych nieprzyjaciół z północnego-wschodu.
Według takiego rozwoju wydarzeń wzrost siły Polski będzie miał nieodwracalne konsekwencje dla Mińska i Moskwy. Wszystkie one będą bardzo złe. Nie tylko dlatego, że Polska będzie coraz bardziej rozpychała się geopolitycznie w regionie, ale także, że nasz kraj będzie coraz bardziej zdecydowany na ostateczne rozwiązanie swoich największych dylematów bezpieczeństwa. Ponadto, Rzeczypospolita generalnie będzie szukała swojej naturalnej dominacji w Europie Środkowo-Wschodniej, tak jak ją odnalazły Stany Zjednoczone w 1898 r. w Zachodniej Hemisferze przez wypchnięcie ostatniego mocarstwa europejskiego z Ameryki – Imperium Hiszpańskiego.
W tym sensie naszą Hiszpanią, którą – My Polacy – musimy wypchnąć będzie Rosja. Z kolei to oznacza bezwzględną redukcję, jeśli nie całkowitą eliminację rosyjskich wpływów z polskiej przestrzeni bezpieczeństwa. Oczywiście, rosyjski imperializm będzie silnie się temu opierać, będzie on zadawać sobie dużo trudu, aby powstrzymać rosnącą siłę naszego kraju. Z pewnością wywiązana rywalizacja między Moskwą i Warszawą nie będzie korzystna z punktu widzenia naszych zachodnich i rosyjskich sojuszników. Jednak, jak już zaznaczyłem, czas nie będzie sprzymierzeńcem Kremla. W tym leży ważna wskazówka, która pozwoli nam przewidzieć, to co się wywiąże w przyszłości dla Polski, Białorusi i Rosji.
* * *
W modelu idealnego świata Białorusini zapewne chcieliby, aby ich kraj uzyskał nie tylko de jure, ale także de facto niepodległość, czyli stać się suwerenną jednostką w strukturze systemu międzynarodowego. Ten cel jest szczególnie atrakcyjny, od kiedy ich tożsamość – oddzielna od rosyjskiej – zaczęła kiełkować po rozpadzie Związku Sowieckiego. Wielu z tych ludzi, którzy identyfikują siebie, jako wspólnota polityczna, chce mieć państwo narodowe.
Wskazują na to jednoznacznie badania socjologiczne. Według Independent Institute of Socio-Economic and Political Studies w 2005 r. 30% Białorusinów była za wejściem do Unii Europejskiej. W 2013 r. ten współczynnik wzrósł do prawie 45% i wyrównał się ze zwolennikami bliskich relacji z Rosją. Wynik ten pochodzi sprzed tragicznych wydarzeń na Ukrainie, które z pewnością dały Białorusi wiele do myślenia, jak ryzykowny model rozwojowy proponuje im rosyjski sojusznik. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden wskaźnik. Na pytanie, jaki powinien być główny powód determinujący wybór polityczno-wojskowych sojuszy? Białorusini wskazywali w 72 procentach na ekonomiczną poprawę sytuacji w ich kraju. Widać wyraźnie, że bratnia miłość między Białorusią i Rosją to mit. W mojej ocenie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego powinno zlecić przeprowadzenie jeszcze jednego badania, dużo ważniejszego, które dałoby odpowiedź na pytanie: ilu Białorusinów deklarowałoby odzyskanie niepodległości, gdyby byli pewni, że Rosja nie użyje siły?
Jednak Białoruś nie uzyska większej niezależności od Kremla w przewidywalnej przyszłości z banalnego powodu, Rosja nie zaakceptowałaby takiego wyniku. W 2014 r. dała ona jasny sygnał, że wejdzie do wojny, jeśli gdziekolwiek powtórzy się taka sama sytuacja, jak na Ukrainie. To ostrzeżenie dotyczyło najpierw anektowania Krymu, a następnie zdemolowania Donbasu i Ługańska. Ponadto, nie zapominajmy o umowach anty-secesyjnych, jakie Białoruś podpisała z Rosją w latach 90. XX w. np. Wspólnota Niepodległych Państw – WNP, Związek Białorusi i Rosji – ZBiR, a także nieco później, coraz ściślejszego wiązania się w ramach Unii Euroazjatyckiej. Do tego wszystkiego należy dodać błędną politykę Zachodu m.in. zapoczątkowaną współpracą z Moskwą po 2001 r. na podstawie tzw. strategii „global war on terror”, za zbyt wygórowaną cenę, czyli przyznania Rosji wolnej ręki w kwestiach byłych republik sowieckich, oprócz oczywiście państw bałtyckich – Litwa, Łotwa, Estonia.
Zatem optymalną sytuacją dla Białorusi w najbliższej przyszłości będzie utrzymanie status quo, który znaczy de facto połowiczną niezależność – coś podobnego, jak Polska w czasach Księstwa Warszawskiego lub PRL’u. Wydaje się, że większość Białorusinów, być może 80-90%, wybierze spokój i rosyjskie gwarancje bezpieczeństwa niż ryzykowne mrzonki, którym ulegli Ukraińcy. Jakby nie spojrzeć najgorsze rozwiązanie to dalsza integracja Mińska z Rosją pod dyktando tej ostatniej. Oczywiście taka unifikacja może przebiegać na wiele sposobów. Wszystkie one się od siebie różnią. W tych warunkach najmniej czarny scenariusz to Białoruś w ramach Federacji Rosyjskiej z dużą dozą autonomii, tak jak obecna pozycja np. Hong Kongu w Chinach cieszącego się relatywną niezależnością. Jednak, w moim przekonaniu, Białorusi nie grozi kazus chiński, tak jak nam w PRL’u nie groziła druga Japonia. Według powyższego modelu rosyjscy przywódcy musieliby się zgodzić na zastosowanie zasady „one country two systems”, jak znam historię Rosji ich zasada stanowiłaby „one country one system”.
Ujmując rzecz krótko, dla Białorusi niepodległość jest dużo bardziej pożądana niż bycie rosyjską prowincją pod coraz cięższą ręką Kremla bez względu na to, jaką ostatecznie postać przyjmą porozumienia polityczne i przyszła architektura bezpieczeństwa w Europie. W najbliższych latach krytyczną kwestią będzie to, czy Mińsk jest w stanie uniknąć niekorzystnej unifikacji i utrzymać choćby ograniczoną niezależność wobec swojego potężnego sąsiada, jakim w dalszym ciągu jest Rosja – przynajmniej dopóki dopóty Chiny nie doznają rewizjonistycznego ataku „szaleństwa”. Zatem przetrwanie i przyszłość Białorusi jest determinowana przez dwie zmienne niezależne 1) „czasu” czy starczy jej czasu, aż Chiny eksplodują i 2) „pomocy” czy przyjdzie jej wówczas z pomocą Rzeczypospolita. Jednak chcę podkreślić jeszcze raz są to zmienne niezależne, tak więc spełnienie pierwszej nie musi oznaczać, że zostanie spełniona druga np. z powodu bezmyślnej inercji polskiego rządu.
* * *
Teraz pozwólcie, że skupię się na tym, co o tym wszystkim powinna myśleć Polska? Jak Warszawa musi widzieć przyszłość Obwodu Kaliningradzkiego i Białorusi? Występują tutaj dwie logiki pierwsza nacjonalistyczna druga bezpieczeństwa narodowego. W sumie obie opcje prowadzą do nieuchronnej rozgrywki końcowej, czyli zlikwidowania eksklawy i oderwania Białorusi od Rosji. Jednak gdyby przyszło mi być doradcą prezydenta RP moja rada stawiałaby na logikę drugą jest ona mniej ryzykowna i może być bardziej skuteczna. Teraz wyjaśnię dlaczego.
Logika nacjonalistyczna jest jasna i czytelna, ale może być kontrowersyjna i nieznośna dla Zachodu. Pomimo naszej długiej obecności w Królewcu (Obwód Kaliningradzki), konotacje historyczne są z nim dużo mniej silne niż z kresami na Wschodzie.
Ponadto, według polityki nacjonalistycznej Rzeczypospolita musiałaby uczynić z państwa białoruskiego swoje terytorium. Oczywiście, rzeczą wtórną jest, czy w tej cesji terytorialnej zastosuje się koncepcję etniczną, federacyjną lub konfederacyjną. W takim scenariuszu nasze elity, jak i cały naród, powieliłyby błędy Rosji – Białoruś dalej nie byłaby suwerenna. Zdaję sobie sprawę, że dla dużej części naszego społeczeństwa Kresy Wschodnie stanowią uświęconą ziemię będącą częścią Rzeczypospolitej Obojga Narodów od Unii Lubelskiej 1569 r., aż do czasów, kiedy odebrała nam ją imperialna Rosja. Zapewne jeszcze większy sentyment dotyczy dwudziestolecia międzywojennego i II RP – bo jest on ciągle żywy. Jednak nie wierzę, aby po obu stronach Bugu istniała jakakolwiek skłonność do ponownej unifikacji z powodu jakiegoś nadzwyczajnego procesu odnowienia historycznej wielkości obu narodów.
Zjednoczenie Rzeczypospolitej nie tylko z Białorusią, ale także z Liwą i Ukrainą nie stanowi centralnego elementu naszej obecnej tożsamości narodowej. To nie jest nawet kwestia kompromisu, bo on tak naprawdę nie istnieje od wielu dekad. We wszystkich wymienionych krajach dyskurs polityczny obraca się wyłącznie wokół formy państwa narodowego. W rzeczywistości legitymizacja jakiegokolwiek polskiego rządu nie jest w ogóle związana z ideą przekształcania obcych narodów w integralną część naszego państwa. Zatem naciskanie, aby kresy wschodnie wróciły do macierzy byłoby bezużyteczne i być może nawet niebezpieczne, ponieważ mogłoby nas doprowadzić do opcji siłowej. W końcu w czasach II Rzeczypospolitej nasz największy strateg J. Piłsudski przerabiał już lekcję koncepcji federalistycznej, jeśli jemu się to nie udało, to tym bardziej jego adherenci nie mają szans. W dzisiejszych warunkach byłaby to droga do nikąd.
Pozostaje nam logika bezpieczeństwa narodowego. Jest ona inna i dużo bardziej atrakcyjna. Wiąże się to ściśle z nieuchronną perspektywą wzrostu potęgi Polski. W sumie koncepcja ta koncentruje się na prostej i czytelnej, ale bardzo przenikliwej kwestii. Ujmę to przy pomocy jednego pytania. Jak Rzeczypospolita będzie zachowywała się w regionie Europy Środkowo-Wschodniej, kiedy będzie coraz bardziej rosła w siłę? Oczywiście, odpowiedź na to pytanie ma krytyczne znaczenie dla Białorusi i Rosji.
Aby nie czynić amatorszczyzny, jak np. pseudo-analitycy ze Stratfor, zaglądający do swojej kryształowej kuli, która pokazuje im fałszywą przyszłość naszego kraju, przełamywanego przez kolejną edycję paktu Ribbentrop-Mołotow, musimy odwołać się do teorii realizmu ofensywnego. Ponieważ, jak na początku zaznaczyliśmy Rzeczypospolita musi realizować strategię ofensywną – podobnie jak Chiny – w warunkach nowej geometry of power. Główną przyczyną dlaczego należy tak uczynić jest to, iż nie znamy żadnych faktów odnośnie nawet najbliższych lat. Słusznie ujął to Tomasz Hobbes: „Tylko to, co teraźniejsze, ma istnienie w naturze; rzeczy minione mają istnienie jedynie w pamięci, rzeczy zaś przyszłe w ogólne nie mają żadnego istnienia”, (Thomas Hobbes, Lewiatan, Aletheia, Warszawa 2009, s. 102). Zatem, nie mamy wyboru musimy opierać się na teoriach, które pomogą nam ustalić, co może wydarzyć się w geopolityce.
Teoria realistyczna stosunków międzynarodowych roztacza przed nami obraz, iż struktura systemu międzynarodowego jest przyczyną bezustannego bólu głowy, każdego państwa o stan swojego bezpieczeństwa, co z kolei wyzwala rywalizację między nimi o potęgę. Ostateczny cel największych mocarstw to maksymalizacja swojej władzy na świecie i dominacja w systemie. W praktyce oznacza to, że najsilniejsi gracze szukają szansy na ustanowienie hegemonii w regionie. W historii Polski taka sytuacja miała już miejsce w latach 1548-1648 r. jednak nie udało się nam pokrzyżować podobnych planów naszym rywalom – najpierw Szwecji w XVII w. później Rosji w XVIII w.
Aby lepiej to zrozumieć musimy wejść trochę bardziej w szczegóły naszej teorii. W przypadku każdego systemu międzynarodowego mamy do czynienia z trzema jego cechami. Po pierwsze, główni jego gracze to państwa, które funkcjonują w anarchii, co oznacza, że nie ma nad nimi żadnej władzy.
Tak więc, kiedy Rosja, Prusy i Austria dokonywały rozbiorów na I Rzeczypospolitej w latach 1772 r., 1793 r., 1795 r. nasi władcy nie mogli zadzwonić pod numer 997 w obronie swoich boskich i dynastycznych praw, czyli suwerenności i integralności Królestwa Polskiego.
Po drugie, wielkie mocarstwa posiadają zdolności ofensywne, które pozwalają szkodzić innym. W sumie nasz kraj pozbawił się takich środków w XVIII w. W efekcie czego staliśmy się prototypem państwa upadłego.
Po trzecie, żadne państwo nie zna intencji innych państw – szczególnie przyszłych zamiarów swoich sąsiadów. Gdyby nasz król Jan III Sobieski poznał, jakie zdradzieckie intencje będą targały Austrią, być może nie byłoby odsieczy Wiednia, a zamiast tego Rzeczypospolita przyjęłaby strategię „buck-passingu” spychania odpowiedzialności na innych za obronę perfidnych Austriaków.
Jak szczwanie postąpiła Francja i Wielka Brytania wobec Polski w 1939 r. Jakby nie patrzeć ta cecha systemu nieznanych zamiarów naszych bliższych i dalszych sąsiadów odnosi się również do obecnych czasów. W końcu nie wiemy, jak będą się zachowywały na przykład Niemcy i Japonia w 2025 r. wobec swojego najbliższego sąsiedztwa w Europie i Azji Północno-Wschodniej.
W świecie, gdzie państwa mogą mieć niejasne intencje, jak i również znaczące militarne zdolności ofensywne, są one skazane na odczuwanie bezustannego strachu we wzajemnych relacjach. Ten strach jest potęgowany przez wskazany wyżej fakt, iż w logice anarchicznego świata nie istnieje żaden nocny stróż, aby móc u niego szukać pomocy, gdy agresor stanie u drzwi swojej ofiary w środku nocy. W naszej historii mieliśmy wiele takich nocnych pobudek. Wiemy z autopsji, że nie jest to przyjemne uczucie, kiedy trzeba uciekać z własnego domu. Zatem, czas najwyższy, aby Polska uznała bezsporny fakt, że najlepszy sposób na przetrwanie w takim systemie, to jak największa potęga militarna i gospodarcza. Oczywiście, wyrażona w relatywnych wartościach wobec naszych potencjalnych rywali. W zasadzie im bardziej Rzeczypospolita będzie silna tym mniejsze istnieje prawdopodobieństwo, że zostaniemy ponownie zaatakowani. Weźmy przypadek Stanów Zjednoczonych, żaden Amerykanin nie obawia się, że Kanada lub Meksyk rzuci się na ich kraj, ponieważ żadne z tych państw nie jest na tyle silne, aby nawet myśleć o drażnieniu Ameryki.
Wielkie mocarstwa nie tylko dążą do tego, aby posiadać jak największą potęgę – chociaż jest to mile widziane. Niemniej ich ostateczne pragnienie to uzyskać pozycję hegemona, czyli jedynego wielkiego mocarstwa w systemie.
Ale co to oznacza dokładnie mieć pozycję hegemona w realiach współczesnego świata? Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy, globalna hegemonia jest praktycznie niemożliwa do osiągnięcia, ponieważ jest to zbyt trudne, aby utrzymać kontrolę dookoła globu, choćby z powodu trudności w rzutowaniu siły do odległych regionów. W rzeczywistości taka sytuacja nigdy nie miała miejsca w historii świata i najprawdopodobniej nie zmieni się to również w przyszłości. W sumie najlepszą sytuacją jest zdobycie regionalnej hegemonii w centrum własnego obszaru geograficznego. W takich warunkach znalazły się Stany Zjednoczone w Zachodniej Hemisferze około 1900 r. Jednak pamiętajmy pomimo tego, że USA stanowi najpotężniejsze mocarstwo na świecie nie może być ono zaliczone do kategorii globalnego hegemona.
Ponadto, państwa które uzyskują regionalną hegemonię mają dalszy cel. Szukają za wszelką cenę sposobu, aby zapobiec powtórzenia podobnego wyczynu przez inne wielkie mocarstwa. Tego właśnie nie udało się Rzeczypospolitej Obojga Narodów wobec Szwecji i Rosji w XVII i XVIII w. W każdym razie regionalne mocarstwa nie lubią sąsiadować z równorzędnymi rywalami. Do jakiegoś stopnia można to wyjaśnić na podstawie dwóch analogii.
Pierwsza, dość trywialna w atmosferze westernu, określę ją jako syndrom „dzikiego zachodu”, gdzie dwóch „uzbrojonych bandytów” wyznaje sobie szczerze, że miasto, w którym chcą robić interesy jest zbyt małe dla ich gangów.
Druga, bardziej intelektualna, może być określona jako „newtonowska teoria geopolityki” mówiąca wprost: dwóch mocarzy nie może dominować w tym samym miejscu i czasie. Alternatywą dla powyższych dylematów jest utrzymanie przez regionalnego hegemona skłóconych sąsiadów na kilka lub kilkanaście mniejszych i słabszych państw tak, aby wskazane podmioty rywalizowały między sobą i nie były w stanie skupić swojej uwagi na dominującej potędze. W myśl zasady dziel i rządź. W przypadku Polski polegałoby to na sąsiadowaniu z pacyficznymi i rozbrojonymi Niemcami oraz słabą i podzieloną Rosją np. na część europejską ze stolicą w Petersburgu lub Moskwie, republiką Syberii ze stolicą w Jakucku i federacją republik dalekowschodnich ze stolicą we Władywostoku lub Nachodce. To byłaby idealna sytuacja geopolityczna dla regionalnej hegemonii Rzeczypospolitej w Europie Środkowo-Wschodniej.
Jak powyższa teoria – realizmu ofensywnego – wyjaśni nam przyszłe zachowanie Polski, kiedy będzie ona coraz bardziej potężna wobec swojego najbliższego sąsiedztwa? W mojej ocenie odpowiedź jest prosta Rzeczypospolita nie zniesie żadnej sytuacji, w której ktokolwiek lub cokolwiek będzie jej mogło zagrażać. W ostateczności Polska zdominuje Europę Środkowo-Wschodnią, tak jak Stany Zjednoczone zdominowały Zachodnią Hemisferę.
Wyrażę to krótko, będziemy próbowali stworzyć własny układ regionalnej równowagi sił (balance of power). W szczególności będziemy szukali maksymalizacji tzw. „power gap” wobec swoich sąsiadów. W pierwszej kolejności chodzi o Rosję i defetystyczne Niemcy, następnie o słabo zaludnioną Skandynawię, kraje bałtyckie, Białoruś, zniszczoną Ukrainę i nie-strategiczne państwa Południa Europy czyli: Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Serbia, Rumunia, Bułgaria, Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Kosowo, Albania i Macedonia być może nawet Grecja.
W tej wizji Realpolitik, Rzeczypospolita będzie chciała mieć całkowitą pewność, że jest na tyle potężna, iż żadne państwo w regionie nie posiada wystarczających środków, aby nam zagrozić. W sumie powrócimy do naszego historycznego i naturalnego „unipolarnego momentu” wyznaczonego przeze mnie wyżej na lata 1548-1648 r.
Chcę jednak podkreślić, to jest mało prawdopodobne, aby Rzeczypospolita dążyła do militarnej wyższości, która może nas prowadzić do szaleńczego podboju większości wymienionych państw i narodów we wskazanej części świata – chociaż to jest zawsze możliwe. Zamiast tego będziemy jedynie dyktować granice akceptowalnego zachowania dla naszych sąsiadów. Po prostu „oni” będą musieli wiedzieć, kto zajmuje pozycję „Bosa”.
Wraz ze wzrostem siły Rzeczypospolitej będzie ona coraz bardziej dystansować się również od Stanów Zjednoczonych. Jednak główny nasz cel to wypchnięcie Rosji z polskiej strefy wpływów. Wydaje się również niezbędny wymóg stworzenia własnej wersji „Doktryny Monroe”. Z pewnością musi ona być dużo bardziej ambitna niż „Doktryna Komorowskiego”, która ledwie wypełnia wymogi strategii defensywnej.
Cele tego wielkiego planu tworzą dobry sens dla Polski. Warszawa musi chcieć mieć słabe militarnie Niemcy na Zachodzie i rozbitą Rosję na Wschodzie, podobnie jak Stany Zjednoczone preferują słaby Meksyk i Kanadę na Południu i Północy. Zadajmy sobie proste pytanie. Jakie państwo według właściwego pojmowania spraw bezpieczeństwa narodowego chciałoby mieć zlokalizowane blisko swoich granic silnych sąsiadów? Wszyscy Polacy dobrze pamiętają, co stało się w pierwszej połowie XX w., kiedy III Rzesza i Związek Sowiecki byli potężni, a Polska słaba.
Poza tym dlaczego silna Rzeczypospolita miałaby tolerować rosyjskie wojska operujące w naszej Wschodniej Hemisferze? W końcu rosyjscy przywódcy wściekają się, kiedy inne wielkie mocarstwa wysyłają swoich żołnierzy i uzbrojenie do krajów postsowieckich np. na Ukrainę, do Gruzji lub Azerbejdżanu. W zasadzie wojska państw zachodnich zawsze były, są i będą widziane przez Kreml, jako ogromne zagrożenie dla ich bezpieczeństwa. Zatem nie widzę żadnych przeszkód ani moralnych ani intelektualnych, aby tę samą logikę zastosować do naszej polityki zagranicznej i obrony.
Dlaczego Polska ma się czuć bezpiecznie w sytuacji dyslokacji rosyjskich dywizji u progu naszego domu? Dlaczego mamy być spokojni, kiedy Obwód Kaliningradzki jest zamieniany w przyczółek zdolny do rzutowania sił lądowych, morskich i lotniczo-rakietowych? Czy według naszej wersji „Doktryny Monroe” – np. „Doktryny Batorego” – stan bezpieczeństwa narodowego Rzeczypospolitej ma być gorszego sortu? Czy nie mamy prawa do rozwiązania dylematu rosyjskiej eksklawy? Wiele jest jeszcze innych ważnych pytań – nie bójmy się ich, i zadajmy je sobie.
Dlaczego cały czas oczekuje się, że Polska powinna inaczej zachowywać się niż Rosja? Czy polscy przywódcy są bardziej pryncypialni niż rosyjscy? Czy polscy przywódcy są bardziej etyczni? Czy są mniej nacjonalistyczni lub patriotyczni? Czy są mniej zaniepokojeni o los narodu i państwa? Chcę zapewnić wszystkich, że żadna z tych rzeczy nie jest prawdziwa. Zarówno jedni, jak i drudzy kierują się tą samą logiką, walki o potęgę, aby przetrwać w wysoce niesprzyjających warunkach. Z kolei to odsłania przyczynę dlaczego Polska w XXI w. będzie imitowała Rosję, tak jak Rosja imitowała Rzeczypospolitą w XVIII w. aby zbliżyć się choć o trochę do upragnionego statusu regionalnego hegemona.
* * *
Zastanówmy się teraz, jakie będą tego konsekwencje dla dalszego losu Kaliningradu i Mińska? Odpowiedź jest jedna. W moim przekonaniu istnieją racjonalne i strategiczne powody, aby Polska próbowała przerwać bliskie relacje Białorusi z Rosją, i podjęła próbę neutralizacji Obwód Kaliningradzkiego. Chociaż jeśli chodzi o ten ostatni przypadek to najlepszy z możliwych wyników jest uczynienie z rosyjskiej eksklawy naszego terytorium.
Wizja powyższej cesji miałaby strategiczne znaczenie dla Polski na dwa sposoby. Pierwszy, Warszawa mogłaby absorbować dodatkowe militarne i ekonomiczne zasoby. Zatem przesunęlibyśmy jeszcze bardziej regionalną równowagę sił na swoją korzyść. Po drugie, Obwód Kaliningradzki to w rzeczywistości gigantyczna platforma znajdująca się przy naszej linii brzegowej i północno-wschodniego masywu lądowego. Wejście w jej posiadanie może zmniejszyć ryzyko rosyjskiego Blitzkriegu oraz zwiększyć nasze zdolności do rzutowania siły we wschodniej części Morza Bałtyckiego.
Widać jak na dłoni, że zarówno logika nacjonalistyczna, jak i realistyczna – bezpieczeństwa narodowego – daje Rzeczypospolitej silne bodźce, aby zakończyć istnienie rosyjskiej anomalii. Wykonanie takiego ruchu pozwala nam rozwiązać wiele innych egzystencjalnych dylematów. Przede wszystkim usuwamy głaz zalegający na naszej drodze do osiągnięcia naturalnego poczucia bezpieczeństwa, rozwoju gospodarczego, poprawienia ogólnych warunków dostępu do morza oraz zwiększenia napływu kapitału zagranicznego. W rzeczywistości nieaktualna stałaby się także kwestia niemożliwej do wygrania tzw. bitwy o Przesmyk Suwalski i tym samym wypełnienia zobowiązań sojuszniczych wobec państw bałtyckich. W końcu nabrałyby one charakteru nie tylko moralno-prawnego, jak jest obecnie, ale również politycznego.
To oczywiście byłyby bardzo złe wieści dla Kremla szczególnie, jeśli balance of power coraz bardziej przesuwałby się na korzyść Polski. Zatem oczywiste jest pytanie, czy Rosja mogłaby przeciwdziałać zarysowanemu koszmarowi?
* * *
Zastanówmy się teraz, jakie cele ma Rosja wobec Obwodu Kaliningradzkiego, Białorusi jak i szerzej całego regionu. Według praw geopolityki potencjalne mocarstwa hegemoniczne zadają sobie dużo trudu, aby powstrzymać innych wielkich graczy przed uzyskaniem podobnego statusu. W tym sensie idealną sytuacją jest posiadanie pozycji dominującej, czyli opanowania całego regionalnego systemu. Widoczne jest to szczególnie z perspektywy historycznego zapisu, kiedy w tej logice operowały Stany Zjednoczone w Zachodniej Hemisferze. Waszyngton nie tolerował żadnych rywali u swoich granic.
Wystarczy spojrzeć tylko na XX w., aby ujrzeć imitowanie amerykańskiego podboju przez wielkie mocarstwa w Europie i Azji Wschodniej. Wówczas pojawiły się cztery potęgi posiadające zdolność do osiągnięcia statusu regionalnego hegemona. Chodzi o kajzerowskie Niemcy 1900-18 r., imperialną Japonię 1931-45 r., nazistowskie Niemcy 1933-45 r. i Związek Sowiecki 1945-89/91 r. Stwierdzenie, iż każde z nich chciało dorównać USA nie będzie stanowić nadużycia. Jeśli bliżej się przyjrzymy z tych czterech mocarstw tylko Sowieci byli najbliżej osiągnięcia takiego statusu.
W jaki sposób Związek Sowiecki postępował, aby tak długo utrzymywać się na fali wznoszącej pomimo tego, że w ostateczności nie udało mu się zdominować całej Europy? W każdym z tych przypadków kluczową rolę odgrywał podbój i rozbrajanie potencjalnych graczy aspirujących do regionalnej hegemonii. Jak sowieci działali w praktyce? Od początku stosowali strategię wojenną. Zacznijmy od początku, już w trakcie fazy wojny domowej bolszewicy dokonali udanej konsolidacji państwa na tyle skutecznej, że mogli pokrzyżować plany II Rzeczypospolitej, czyli stworzenia federacji narodów Europy Środkowo-Wschodniej. W kolejnych dwóch strategicznych krokach, czyli po zawarciu paktu Ribbentrop-Mołotow i zwycięstwa nad III Rzeszą, problem dominacji nad Europą Środkowo-Wschodnią został ostatecznie rozstrzygnięty. Jednak cel zdobycia całej Europy był dużo bardziej ambitny i trudny do osiągnięcia. W ostateczności jego realizacja okazała się niemożliwa, dzięki zastosowaniu przez Stany Zjednoczone strategii powstrzymywania.
Wraz z implozją Związku Sowieckiego w 1991 r. i restytucją okrojonej Rosji szybko okazało się, że jej potęga nie pozwala już na dokonywanie tak heroicznych wyczynów. W Moskwie elity polityczne zdające sobie sprawę, że nie są w stanie kontrolować utraconej przestrzeni, nie pozwalały tego uczynić także państwom byłego bloku komunistycznego. W pierwszym rzędzie przez uzależnienie ekonomiczne byłych satelitów – ropa i gaz. W przypadku Polski jest to dalej odczuwalne. Jednak wskazane działania nie mogły przysłonić oczywistego faktu, że pozimnowojenny okres był dla Rosji bezlitosny.
W sumie amerykańskie założenia zawarte w dokumencie „Defense Planning Guidance” z 1992 r., autorytatywnie stwierdzały, że Stany Zjednoczone to najpotężniejsze mocarstwo na świecie, które nie będzie tolerować innych równorzędnych rywali. W podobnym tonie brzmiała późniejsza koncepcja wojny prewencyjnej pochodząca ze strategii bezpieczeństwa narodowego USA z 2002 r. Wskazane imperatywy USA zagoniły Rosję do narożnika. Oliwy do ognia dolała promocja wartości demokratycznych (inżynieria społeczna) oraz maszerujące na Wschód NATO i Unia Europejska.
Z kolei wzrastające w potęgę ekonomiczną Chiny, bez precedensu w nowoczesnej historii świata, stały się nie mniejszą zmorą dla Kremla. W tak niekorzystnych warunkach geopolitycznych Rosja musiała zacząć odwoływać się do użycia siły, nawet nie dlatego, aby ratować resztki swojej mocarstwowości, bo ta już dawno zanikła, ale ze strachu przed perspektywą dekompozycji i zaniku swojej państwowości – najpierw w 2008 r. wojną z Gruzją, a następnie w 2014 r. z Ukrainą.
W tym miejscu chcę być dobrze zrozumiany. W moim przekonaniu państwo rosyjskie to mocarstwo chylące się ku upadkowi z zacofaną gospodarką i stagnacją demograficzną otoczone przez wielu potencjalnych drapieżników czyhających za węgła na ich terytorium. Wobec tego porównywanie Rosji do III Rzeszy, a jej armii do współczesnej wersji Wermachtu jest aberracją, tak samo jak porównywanie Putina do Hitlera. Obie analogie są objawem intelektualnej bezradności oraz braku zdolności do chłodnej analizy.
Zatem, nie ma żadnych wątpliwość, jak Rosja będzie reagować na wzrost potęgi Rzeczypospolitej w regionie. Stratedzy kremlowscy będą zadawać sobie bardzo dużo trudu, aby nas powstrzymać i ostatecznie osłabić, do takiego poziomu, kiedy po raz kolejny w naszej historii utracimy możliwość osiągnięcia dominacji we wskazanej części świata. Pierwszą strategią, jaką użyje Kreml może stanowić „buck-passing”, czyli zrzucania odpowiedzialności na Niemcy i Francję za powstrzymanie naszego kraju od rzekomego awanturnictwa i podpalania Europy.
W wojnie informacyjnej obraz naszego państwa będzie przedstawiany na Zachodzie w kategoriach nieodpowiedzialnego „bękarta” destabilizującego pokój w Europie. Jeśli nie będziemy odpowiednio przygotowani na ten rodzaj wojny nasze relacje z UE i NATO, a nawet bilateralne z niektórymi krajami Zachodu, będą się pogarszały. Jednak sama strategia „buck-passingu” nie odniesie pożądanego skutku przede wszystkim dlatego, że Polska i Rosja dzieli wspólną granicę.
W drugiej opcji Rosja będzie próbowała nas równoważyć – „balancing” – będzie to dotyczyć naszych najbliższych sąsiadów: Litwa, Łotwa, Estonia, Białoruś, Ukraina, Słowacja, Czechy, Węgry, Niemcy, Rumunia i Bułgaria. Z punktu widzenia Rosji strategia równoważenia będzie dla niej dużo bardziej kosztowna i ryzykowna. Ten eklektyczny alians mało strategicznych narodów ulegnie rozpadowi z powodu braku jakiegokolwiek wspólnego interesu, a także silnego bodźca Zachodu do zrzucenia tzw. „polskiego problemu” wyłącznie na Rosję. W sumie to, co Rosja chciała samolubnie zastosować w swojej propagandzie wobec Zachodu, Niemcy i Francja zastosują wobec Rosji. Pozostaną jeszcze dwie alternatywy dla kremlowskich strategów. W moim przekonaniu obie będą nieskuteczne.
Zacznę od pierwszej, ponieważ jest ona mniej niebezpieczna. Jeśli Rosja jest słaba, a będzie jeszcze słabsza w wyniku problemów wewnętrznych i niesprzyjającego otoczenia strategicznego, to raczej na pewno będzie chciała uniknąć wojny. W tym sensie Kreml może zacząć się przymilać do Waszyngtonu, jako naturalny sojusznik, aby równoważyć Chiny.
W moim przekonaniu taka oferta zostanie odrzucona, ponieważ w dalszym ciągu nie daje ona USA żadnej szansy na to, że po wojnie zmieni się charakter państwa rosyjskiego. W sumie już obecnie dla Donalda Trumpa Rosja nie jest tym samym czym dla Nixona były Chiny, to otwiera kapitalne perspektywy dla Realpolitik Rzeczypospolitej. Poza tym Rosja jeśli w ogóle dotrwa do tego momentu nie będzie przedstawiać większej wartości z militarnego punktu widzenia. Z kolei jej geografia przy obecnym poziomie technologii nie będzie stanowiła rozstrzygającego atutu. W końcu ciężar działań wojennych w Azji Wschodniej nie będzie rozgrywał się w Syberii lub w Azji Środkowej, ale w przestrzeni morskiej Tajwan, Japonia, Australia, subkontynent indyjski.
Druga strategia, która pozwoli Rosji uniknąć wojny to „appeasement”. W tej narracji Kreml może wyjść z propozycją negocjacji wobec rządu RP, na rzecz rewizji wspólnych granic i wpływów w Europie Wschodniej. Jeśli nowe ustalenia o charakterze polityczno-prawnym przewidywałyby cesję Obwodu Kaliningradzkiego na rzecz Rzeczypospolitej oraz zachowanie suwerenności i integralności terytorialnej zarówno Białorusi, jak i Ukrainy, czyli powrotu do status quo ante bellum sprzed 2014 r. wówczas przyjęcie takich rozwiązań może być zaakceptowane. W wyniku takich decyzji równowaga Polski wobec Rosji przesunęłaby się jeszcze bardziej na naszą korzyść. Jednak gdyby miało to oznaczać taktyczną manipulację np. powtórkę traktatu ryskiego z 1921 r. wówczas rosyjski „appeasement” powinien być stanowczo odrzucony.
Powróćmy jeszcze do strategii równoważenia (balancing) Rzeczypospolitej przez Rosję, i co to by oznaczało dokładnie dla Białorusi i Obwodu Kaliningradzkiego? Rosja ma bardzo długą i bogatą historię stosunków z Białorusią, ale nie dotyczy to Królewca. W ramach Związku Sowieckiego Białoruś funkcjonowała przez 69 lat – okres hibernacji – następnie etap 25 lat pozorowanej suwerenności, gdzie również mamy do czynienia z bardzo silnymi relacjami Moskwa-Mińsk. W rzeczywistości Kreml jest politycznie, moralnie i prawnie zobligowany do obrony Białorusi, prawie jak własnego terytorium i oczywiście eksklawy, gdyby oba te twory zostały zaatakowane przez Polskę lub inne państwa.
Jeśli dojdzie do uruchomienia strategii równoważenia Rosja będzie miała silne bodźce, aby oprzeć swoją politykę powstrzymywania Rzeczypospolitej właśnie na tych dwóch filarach – Kaliningradu i Mińska. W koalicji równoważącej stworzy z nich swoje najważniejsze przyczółki. Wynika to z prostego faktu, po pierwsze, Białoruś ma dość duży potencjał ekonomiczny z kolei Obwód Kaliningradzki dysponuje znaczącą zdolnością militarną. Zasoby obu tych tworów mogą być efektywnie użyte do wyprowadzenia zaczepnego manewru lub kontrolowania naszej morskiej linii brzegowej. Z pewnością Rosja będzie czynić wszystko, aby wskazane strategiczne zasoby służyły przede wszystkim jej interesowi.
Po drugie, zobowiązania Rosji wobec Białorusi są nierozerwalnie związane z rosyjską wiarygodnością w regionie. To ma ogromne znaczenie dla strategów na Kremlu. Zwróćmy uwagę na takie republiki jak: Armenia, Turkmenistan, Kazachstan lub separatystyczne podmioty jak: Abchazja, Ostetia, Donbas, Ługańsk lub Nadniestrze są one oddalone od Moskwy o tysiące kilometrów. W rzeczywistości rosyjscy politycy musieliby się nieźle natrudzić, aby przekonać swoich sojuszników, że przyjdą z pomocą, gdyby Polska zaczęła im zagrażać na zachodnich krańcach rosyjskiej strefy wpływów.
W rzeczywistości wszyscy satelici Moskwy muszą mieć silne przekonanie, że mogą polegać na wiarygodności rosyjskich gwarancji bezpieczeństwa zarówno w sferze konwencjonalnej jak i nuklearnej. Z kolei to stanowi ciernisty problem przyjęcia właściwej miary odstraszania, który nękał Moskwę i jej akolitów przez całą zimną wojnę.
Gdyby osłabły lub nawet uległy zerwaniu militarne relacje Rosji z Białorusią oraz doszłoby do niepowodzenia obrony Obwodu Kaliningradzkiego, w sytuacji jakiegokolwiek kryzysu z udziałem Polski, wówczas może to wysłać silny sygnał w regionie, że inne republiki postsowieckie także nie mogą liczyć na rosyjską protekcję. Oczywiście decydenci polityczni w Moskwie zadadzą sobie dużo trudu, aby uniknąć za wszelką cenę tak tragicznego obrotu spraw. Z pewnością będą też utrzymywali wiarygodną reputację nawet wtedy, kiedy rzeczywistość będzie dyktowała im ograniczenie zaangażowania. A to oznacza, że będą podatni na popełnianie błędów.
Chociaż Rosja ma dobre powody, aby Białoruś i Obwód Kaliningradzki były częścią koalicji równoważącej Rzeczypospolitą, to istnieją również uzasadnione powody, aby uważać że relacje te nie będą trwałe w dłuższej perspektywie. W moim przekonaniu Rosja za 10-20 lat będzie w warunkach agonalnego zamierania, chyba że zacznie adoptować zachodni model cywilizacyjny. Wobec powyższego, to stanie się niemożliwe, aby Kreml mógł zabezpieczać wpływy na obrzeżach swojego państwa lub nawet zapewnić swoją własną integralność terytorialną – nawet jeśli Polska nie przeprowadzi żadnego ataku.
Pamiętajmy mówimy o Rzeczypospolitej z dużo bardziej rozbudowanymi zasobami militarnymi i ekonomicznymi niż ma to miejsce obecnie. W dodatku geografia działa na naszą korzyść, tylko musimy zmienić myślenie z defensywnego na ofensywne. Zarówno Mińsk, jak i Kaliningrad znajdują się bliżej polskiego centrum polityczno-strategicznego niż rosyjskiego. Gdyby doszło do jakiejkolwiek rywalizacji w sferze bezpieczeństwa lub bezpośredniej akcji zaczepnej między Polską i Rosją nasze siły zbrojne posiadają zdecydowaną przewagę w rzutowaniu potencjału militarnego.
W końcu pamiętajmy mówimy o Rosji obłożonej geometryczną skalą kryzysów i wypełnieniu chińskiego warunku. W przypadku wojny o eksklawę rosyjscy decydenci mogą być niechętni, aby rozpocząć większą inwazję w interior Rzeczypospolitej z obawy przed możliwą eskalacją konwencjonalną. Ich niezdecydowanie i powściągliwość także grałyby na naszą korzyść.
Chcę postawić jednoznaczną tezę dotyczącą zarówno Białorusi, jak i Obwodu Kaliningradzkiego, że oba te podmioty nie będą posiadały wystarczających zdolności do efektywnego odstraszania. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę nuklearny arsenał Rosji. W interesie Moskwy nie będzie balansowanie na krawędzi nuklearnej wojny (brinkmanship). Zdajmy sobie sprawę, że stawka w tej grze nie jest, aż tak wysoka, aby przekraczać termonuklearny próg. Chcę stwierdzić, że eksklawa to nie Ukraina lub nawet Krym, dlatego determinacja do jej obrony będzie miała dużo bardziej defetystyczny charakter.
Wydawać się może, że rozciągnięcie odstraszania nuklearnego na Obwód Kaliningradzki to racjonalna strategia, ale to jest tylko pozorne przekonanie i życzeniowe myślenie. W sumie podobna sytuacja już występowała, kiedy rozpadał się Związek Sowiecki, wówczas też wszyscy obawiali się, że Kreml może użyć swojej potęgi nuklearnej. Jednak nie uczyniono tego. Dlaczego ma być inaczej w przypadku dekompozycji Federacji Rosyjskiej? Jakby nie patrzeć rosyjski atak nuklearny, nie ważne czy operacyjny, czy taktyczny na terytorium NATO lub post-NATO spotkałby się z prewencyjną blokadą lub nieuchronnie demolującą odpowiedzią ze strony Ameryki w myśl założeń strategii zamorskiego równoważenia (offshore balancing).
Znajduje się też inny powód przymawiający za tym, że Rosja porzuci ostatecznie eksklawę. To jest szczególnie niebezpieczny punkt zapalny, który może przyśpieszyć konflikt zbrojny Zachód-Rosja. Jakby nie spojrzeć to nie byłoby w interesie Moskwy walczyć na dwóch frontach. Z jednej strony na zachodniej rubieży stanąć wobec najpotężniejszego Sojuszu na świecie lub innego rodzaju koalicji mocarstw zachodnich, z drugiej na wschodniej, ujrzeć zdeterminowane do inwazji Chiny.
W mojej ocenie z biegiem czasu rosyjscy politycy zrozumieją i zaakceptują, że los eksklawy to kwestia polskiego być lub nie być, i że nie istnieje inny sposób, jak likwidacja tej anomalii.
Ważne, aby zauważyć, że polski nacjonalizm, który ma swoją siłę nie mniejszą od rosyjskiego, odwołuje się często do przeniewierstwa naszych sojuszników, i tego jak wielkie mocarstwa upokarzały Polskę w przeszłości, kiedy byliśmy słabi i traciliśmy nasze terytorium, a nie raz również suwerenność na rzecz obcych. Zatem nie trudno jest sobie wyobrazić wybuchający kryzys po dotknięciu tych czułych strun i odreagowania naszego „wieku hańby” 1795-1918 r. Zatem wszystkie egzystencjalne kwestie i historyczne urazy mogą pisać różne scenariusze, gdzie napięcia mogą eskalować od rywalizacji w sferze bezpieczeństwa do bezpośredniego konfliktu.
W sumie na problem Kaliningradu powinniśmy spojrzeć z trochę szerszej perspektywy. Podobne dylematy występują w innych częściach świata. Na przykład niektórzy z analityków porównują obecną kwestię Tajwanu w relacjach chińsko-amerykańskich do problemu z sowiecką częścią wschodniego Berlina w czasie zimnej wojny. Jednak to jest zasadniczy błąd. Dla Sowietów wschodni Berlin nie był tak ważny, jak obecnie dla ChRL stanowi Tajwan. To samo odnosi się do eksklawy kaliningradzkiej.
Obszar ten nie ma żadnych historycznych inklinacji pozwalających na ujmowanie go w kategoriach rosyjskiej macierzy. Nie ma on nawet większego znaczenia strategicznego, gdyby Rosja stanęła w obliczu wielkiej wojny. W końcu jeśli Związek Sowiecki pogodził się z utratą Berlina wschodniego, to tym bardziej Rosja pogodzi się z utratą Kaliningradu. W każdym razie przyjdzie jej to dużo łatwiej niż w przypadku uznania przez Chiny niepodległości Tajwanu.
Wszystko to wskazuje jednoznacznie, że Moskwa będzie miała coraz bardziej schizofreniczny stosunek do własnego terytorium zwłaszcza do swoich najdalej wysuniętych przyczółków. Z jednej strony Kreml będzie miał silną motywację do ich utrzymania, jako części swojego strategicznego zasobu w celu równoważenia i powstrzymywania Rzeczypospolitej.
Z drugiej strony, istnieją dobre powody, aby uważać, że wraz z upływem czasu korzyści z ich kontrolowania zostaną przewyższone przez realne koszty, które prawdopodobnie będą nie do uniesienia dla obolałego państwa rosyjskiego. Oczywiście w krótko okresowej perspektywie Kreml będzie chronił swoje polityczne i moralne prawa do spornego terytorium oraz będzie traktował to, jako wartościowy potencjał, jednak w długo okresowej przestrzeni czasu ten problem pozostanie kwestią otwartą.
* * *
Do tej pory dyskusja skupiała się nad przyszłością Białorusi i Obwodu Kaliningradzkiego z perspektywy Polski i Rosji. Teraz spróbujmy się zastanowić, jak będzie się zachowywała sama Białoruś w obliczu wzrostu siły Rzeczypospolitej, ponieważ od tego będzie w dużej mierze zależał charakter przyszłego państwa białoruskiego. Wcale nie jest oczywiste, że nadrzędny cel Mińska to zachowanie sojuszu z Rosją. Choć z pewnością reżim Łukaszenki jest dużo bardziej przyjaźnie nastawiony do Kremla niż do Zachodu. Być może wynika to ze strachu być może z czystego rachunku politycznego. Jakby nie patrzeć cel bliskich relacji Mińsk-Moskwa raczej nie ulegnie zmianie w następnej dekadzie.
W dalszym ciągu Rosja będzie miała silne bodźce, jak i zdolności do roztaczania protekcji nad Białorusią. Jednak po przekroczeniu punktu krytycznego w ich wzajemnych relacjach sytuacja Mińska zacznie się pogarszać na kilka różnych sposobów. Wynikać to będzie z oczywistego faktu raptownie zbliżającego się czasu zmiany rozkładu sił w regionie.
W tej nowej geometry of power Polska będzie mogła rozwiązać białoruski dylemat nie tylko politycznie, ale również militarnie nawet bez względu na rosyjskie deklaracje i zobowiązania. Zarówno w przypadku eksklawy, jak i Białorusi powstaje niewiadoma, czy Rosja będzie miała interes, czy też nie, aby stać przy Mińsku w dłuższej perspektywie czasu.
W mojej opinii przyszłość Białorusi związana z Rosją będzie ponura, aby Mińsk mógł tego uniknąć ma przed sobą trzy opcje; 1) rozwijania własnego odstraszania nuklearnego; 2) odstraszania konwencjonalnego; 3) dobrowolnego wejścia w strefę wpływów Polski – na potrzeby tego tekstu nazwę tę ostatnią opcję strategią „Rio Grande”.
Zacznę od pierwszego scenariusza. W sumie broń atomowa stanowi ostateczną metodą i środek dla Mińska, aby prowadzić politykę równych odległości wobec Moskwy i Warszawy. Wobec takiego rozwoju wydarzeń przy naszej granicy wyłoniłby się odpowiednik Korei Północnej. Wystarczy wyobrazić sobie koszmar tysięcy dział artylerii i rakiet z ładunkami nuklearnymi wycelowanymi w nasze terytorium, aby dojść do wniosku, że nuklearna Białoruś całkowicie zredukowałaby możliwość rozwiązania jej problemu po naszej myśli. W sumie nikt nie może wykluczyć tego, że nie ma ona takich planów. Wiele państw podejmowało sekretne próby, aby zdobyć broń nuklearną, z różnymi skutkami i nie dotyczy to tylko reżimów autorytarnych, ale także demokratycznych. Wystarczy wymienić sukces na tym polu Izraela lub Korei Północnej.
Według mnie Białoruś raczej nie ma już czasu, aby wejść w posiadanie nuklearnego arsenału zanim nastąpi zasadnicza zmiana w rozkładzie potęgi w regionie. Gdyby jednak takie zagrożenie wystąpiło, należy brać pod uwagę udaremnienie wszelkich takich prób. Oczywiście posiadanie przez Białoruś broni nuklearnej wzmacnia jej suwerenność, ale również zwiększa wrogi i nieobliczalny charakter tego państwa. Wszystko to razem cementowałoby autorytarny reżim, nie tylko niesprzyjający naszemu celowi, ale także stanowiący dla nas śmiertelne zagrożenie.
Z powyższą sugestią jest jednak pewien problem. Zarówno Warszawie, jak i Moskwie nie byłoby na rękę, aby Białoruś posiadała broń nuklearną. Z pewnością Kreml silnie sprzeciwiłby się takiej opcji, ponieważ oznaczałaby ona ryzyko proliferacji. Wydaje się to całkiem możliwe w kontekście zgłaszanych ambicji atomowych przez Kijów po utracie Krymu w 2014 r. W tym sensie Moskwa czuje uzasadniony strach dla idei posiadania tego rodzaju potęgi przez jej mniejszych sojuszników lub wrogich sąsiadów, którzy ostatecznie mogą wciągnąć Rosję w niszczycielską pożogę.
W każdym razie Rzeczypospolita będzie stanowczo sprzeciwiać się uzyskaniu przez Białoruś zdolności nuklearnego odstraszania. W dużej mierze z tego powodu, iż mogłoby to uniemożliwić przywrócenie normalnych i korzystnych z nią stosunków. Z pewnością na takim stanowisku będzie stała nie tylko Polska, ale także Rosja, aby nie ograniczać swoich możliwości wpływania na Białoruś. Ponadto, pojawienie się broni nuklearnej w rękach Mińska zwiększałoby ryzyko, iż jakakolwiek ograniczona wojna konwencjonalna w Europie Środkowo-Wschodniej mogłaby eskalować do poziomu nuklearnego.
Z tych oczywistych powodów Polska będzie jasno demonstrować swój sprzeciw dla takiej alternatywy. W końcu, gdyby Białoruś zdecydowała się na nuklearną opcję, Warszawa musiałaby podjąć działania odwetowe w postaci precyzyjnych uderzeń na wzór Izraela w regionie Bliskiego Wschodu. To mogłoby jedynie przyspieszyć zwolnienie mechanizmu większego konfliktu, aby ostatecznie rozwiązać białoruski dylemat. Z powodu tylko niektórych wymienionych czynników może być już za późno dla Mińska, aby zmierzać do opcji nuklearnej.
Drugi scenariusz dla Białorusi to odstraszanie konwencjonalne. Jak Białoruś może stworzyć dobrze działające odstraszanie bez broni nuklearnej, kiedy Rzeczypospolita miałaby oczywistą wyższość militarną? W takiej sytuacji klucz do sukcesu nie leżałby w tym, aby pokonać Wojsko Polskie w polu – bo to byłoby niemożliwe – ale sprawić, aby zapłaciło ono ogromną cenę za zwycięstwo. W sumie, cel sprowadza się do tego, aby Polska uwikłała się w przedłużający i krwawy konflikt. W efekcie czego Warszawa mogłaby osiągnąć swój cel, ale stanowiłoby to pyrrusowe zwycięstwo. Z punktu widzenia Mińska taka strategia może być bardziej efektywna, gdyby udało im się odstraszyć naszych strategów, że białoruski opór może być zawzięty i kontynuowany nawet po tym, jak ich siły zbrojne zostaną rozbite.
Wskazana opcja jest przybliżona do sławnej „strategii ryzyka” stworzonej przez admirała Alfreda von Tirpitz’a, którą imperialne Niemcy adoptowały przed I wojną światową. Admirał Tirpitz pogodził się z faktem, że Niemcy nie mogły zbudować wystarczająco silnej marynarki wojennej, aby pokonać potężną Royal Navy w bitwie morskiej. Jednak w logice Tirpitz’a Niemcy mogły stworzyć flotę na tyle potężną, aby zadać dotkliwe straty brytyjskiej marynarce i częściowo ją wyeliminować. Samo wyobrażenie sobie przez Londyn potężnych szkód wyzwalało u nich na tyle silny strach, aby unikać jakiejkolwiek wojny morskiej z II Rzeszą, i zatem dać niemieckiej polityce świetną metodę i środek odstraszający. W dodatku Tirpitz uważał, że koncepcja „floty ryzyka” może dać Cesarstwu Niemieckiemu skuteczne narzędzie dyplomatycznej presji wobec niepokonanego „lwa mórz” – Wielkiej Brytanii.
Jednak istnieje wiele problemów z białoruską zdolnością odstraszania konwencjonalnego, czy w ogóle może to działać w dłuższej perspektywie? Wskazana strategia zależy od tego, czy Kreml będzie stać przy boku Białorusi, co wcale nie musi być pewne. Wystarczy wyobrazić sobie niechęć Rosji, aby angażować się w prowadzenie działań zbrojnych, które nie tylko są skazane na niepowodzenie, ale także mogą wymagać ogromnej ceny.
Nie jest nawet pewne czy jakikolwiek białoruski reżim chciałby brać udział w takim konflikcie, który z jednej strony miałby miejsce na ich terytorium z drugiej byłby bardzo śmiercionośny i destrukcyjny. W ostateczności Białoruś nieuchronnie byłaby skazana na porażkę wobec niekorzystnych warunków strategiczno-militarnych. Ponadto, realizacja takiej opcji oznaczałaby dla Białorusi bycie w ciągłym stanie wyścigu zbrojeń, który mógłby jedynie napędzać intensywność rywalizacji i napięć. W sumie nad głową Mińska bezustannie wisiałby miecz Damoklesa.
Chociaż to jest trudne do przewidzenia, jak odległy dystans dzieli nasz kraj od dominacji w regionie, to jest możliwe, że Polska stanie się na tyle silna i wpływowa, że Białoruś nie będzie w stanie stawić żadnego oporu wobec naszych żądań. Zapewne, gdyby Rzeczpospolita osiągnęła regionalną hegemonię rosyjskie zobowiązania do obrony Białorusi uległyby zdecydowanemu osłabieniu lub nawet zanikowi.
Trzecią opcję dla Białorusi nazwę strategią „Rio Grande”. Jej główne założenie to zmiana reżimu w Mińsku sprzyjającego interesowi Rzeczypospolitej. W tej propozycji Białoruś zachowuje suwerenność i integralność terytorialną – nie staje się częścią naszego państwa – ale relacje Mińsk-Warszawa w sferze bezpieczeństwa przybierają postać stosunków Waszyngton-Meksyk lub Waszyngton-Ottawa zgodnie z koncepcją Zachodniej Hemisfery i doktryną Monroe w naszej wersji doktryną Batorego.
Wyrażony model sprawia, że relacje polsko-białoruskie ulegają pokojowej transformacji z dużą autonomią dla Mińska ze strony Warszawy. Zdaję sobie sprawę, że taki scenariusz jest niepoprawny politycznie. Jednak pamiętajmy w polityce międzynarodowej pojęcie status quo tak naprawdę nie istniej. Wszystko jest w ciągłym ruchu. Zarysowany przeze mnie intelektualny projekt ułożenia relacji polsko-białoruskich w przyszłości będzie z pewnością bardziej atrakcyjny, kiedy nieuchronnie okaże się, iż Rzeczypospolita posiada niezbędne zdolności i potencjał, aby dokonać rewolucyjnej zmiany w rozkładzie sił w Europy Środkowo-Wschodniej, i kiedy okaże się, że może nie tylko zająć Obwód Kaliningradzki, ale także całą Białoruś.
W jakim miejscu stawia to Mińsk? Jak już wspomnieliśmy nuklearna opcja jest niewykonalna ze względu na zdecydowany sprzeciw Warszawy i Moskwy. Z kolei konwencjonalne odstraszanie to strategia zbyt ryzykowna i daleka od ideału, chociaż tworzy jakiś sens przynajmniej tak długo dopóki Rzeczypospolita nie osiągnie regionalnej hegemonii. W rozważaniu tej alternatywy ważna jest rosyjska postawa wobec Mińska przynajmniej w długim okresie czasu.
W mojej ocenie, gdyby przyszło mi być doradcą Łukaszenki, najlepiej byłoby podpowiadać strategię „Rio Grandę”. Ta opcja może wydawać się nie atrakcyjna z punktu widzenia Mińska, ale jak argumentował dawno temu Tukidydes we fragmencie słynnego dialogu melijskiego o polityce międzynarodowej: „Nie idzie tu o hańbę, lecz raczej o to, by zastanowić się nad ocaleniem i nie stawiać oporu o wiele silniejszemu przeciwnikowi”, (Tukidydes, Wojna peloponeska, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 339).
W moim eseju – do tej pory – powinno być już rażąco widoczne, że rozwiązanie dylematu Obwodu Kaliningradzkiego, jak i relacji z Białorusią będzie w dużej mierze zależało od tego, czy Rzeczypospolita stanie się regionalną hegemonią. Z kolei to, czy osiągniemy taki status quo będzie zależało od tego, czy Chiny staną się rewizjonistyczną potęgą w regionie Azji Wschodniej. Zapewne Rosja, jak i Białoruś będą robić wszystko, aby zyskać czas i zachować obecną pozycję. Jeśli Chiny i Rzeczypospolita będą kontynuowały swój wzrost, to zarówno Pekin, jak i Warszawa będą w stanie rozwiązać swoje najważniejsze dylematy bezpieczeństwa. Z perspektywy ChRL chodzi kwestię – Tajwanu, z punktu widzenia RP – Obwodu Kaliningradzkiego.
* * *
Wyrazić należy jednak pewne okoliczności, w których Kaliningrad i Mińsk mogą uniknąć zarysowanych scenariuszy. Zarówno Rosja, jak i Białoruś mogą mieć nadzieję na spowolnienie koniunktury gospodarczej w Polsce. Wykluczyć nie można także pojawienia się poważnych problemów wewnętrznych w naszej sferze politycznej. Gdyby wydarzyło się to, można z góry założyć, iż Rzeczypospolita przekreśli swoje szanse na osiągnięcie pozycji dominującej. W takich warunkach Rosja będzie dalej rozciągać protekcję nad Białorusią oraz eksklawą.
W rzeczywistości, dla każdego białoruskiego reżimu związanego z Rosją przetrwanie jest możliwe jedynie, jeśli nasz kraj będzie słaby ekonomicznie i militarnie. Jakby nie spojrzeć, nieszczęśliwie dla naszych nieprzyjaciół, a dobrze dla nas, iż oba wrogie reżimy nie mają większego wpływu na nasze wewnętrzne sprawy, i na to czy osiągniemy sukces czy poniesiemy porażkę.
W sumie, kiedy Polska zaczęła swoją transformację polityczną i społeczno-gospodarczą pod koniec lat 80. XX w., Stany Zjednoczone, Europa Zachodnia i narody naszego regionu uznały to za dobrą nowinę. Choćby z powodu pojawienia się wolnego rynku i handlu oraz innych form współzależności. Wówczas zrodziło się też dziwne przekonanie, że wszyscy będą bogatsi i szczęśliwsi. W powszechnej opinii Polska miała stanowić wzór demokracji i praworządności. W tej wizji mieliśmy odgrywać rolę przewidywalnego i odpowiedzialnego partnera w Europie, aby nasz kraj, jak i nasi sąsiedzi mogli żyć w pokoju i bezpieczeństwie. Wielu podzielało tę optymistyczną perspektywę i wielu tak czyni dalej.
Jednak są oni w błędzie. Wzrost potęgi Polski dzięki pomocy Zachodu oraz ciężkiej pracy samych Polaków nie będzie służył ani pokojowi, ani bezpieczeństwu Europy, ale przede wszystkim rozwiązywaniu naszych dalszych egzystencjalnych dylematów. Wskazany proces nigdy nie ulegnie zmianie, gdyż tylko walka o potęgę może dać nam szansę na przetrwanie w warunkach anarchicznego systemu międzynarodowego. W końcu kręgi polityczno-gospodarcze w Berlinie, Paryżu, Londynie i Waszyngtonie dojdą do wniosku, iż wyhodowały sobie na wschodzie Europy Goliata z rewizjonistycznymi celami.
W efekcie czego nie można wykluczyć, że liberalne demokracje zaczną wojować między sobą. Jakby nie patrzeć większe zmartwienie od Zachodu będzie miała Rosja dla której – gospodarczo i militarnie – potężna Rzeczypospolita będzie stanowić nie jakiś problem, ale kolejny koszmar. W hierarchii zagrożeń być może drugi po Chinach.
Link: mil.link/pl/realpolitik-rzeczypospolitej/
Krótki link: mil.link/i/realpolitik
Public Affairs Commentary | Artur Brzeskot
[…] A. Brzeskot, „Realpolitik Rzeczypospolitej”, 5.V.2017, SZTAB.ORG […]