Bezpieczeństwo Geopolityka

Dlaczego przegrana Clinton jest dobrą nowiną dla Polski?

14 listopada 2016

author:

Dlaczego przegrana Clinton jest dobrą nowiną dla Polski?

W Polsce większość publicystów, a nawet niektórzy amerykaniści, kiedy próbowali znaleźć argument przeciwko Hillary Clinton wymieniali przede wszystkim reset między USA i Rosją. W ich mniemaniu był on szkodliwy dla naszego kraju. W tej argumentacji przejawiała się obawa, że amerykańska administracja pod jej rządami mogłaby ponownie dać się zwieść makiawelicznej polityce Kremla. W moim przekonaniu to jest błędny zarzut. To nie reset stanowił zagrożenie dla Polski, wręcz przeciwnie w interesie naszego kraju są jak najlepsze stosunki USA-Rosja.

Zastanówmy się komu i czemu służyła polityka resetu przez zadanie sobie kilku pytań. Czy w interesie bezpieczeństwa Polski było odstąpienie Rosji od zablokowania bazy w Kirgistanie ułatwiającej przerzut wojsk amerykańskich do Afganistanu? Chyba tak, w końcu polscy żołnierze też brali udział w tej wojnie. Czy w interesie Polski było podpisanie układu START III USA-Rosja? Chyba tak, w końcu stabilność strategiczna służy zapewnianiu bezpieczeństwa międzynarodowego. Czy w interesie Polski było wstrzymanie veta Rosji w Radzie Bezpieczeństwa NZ w sprawie Libii? Chyba tak, względy humanitarne nie są nam obce. Czy w interesie Polski były sankcje zatwierdzane przez USA i Rosję na nuklearne ambicje Iranu? Chyba tak, w końcu baza w Redzikowie nie powstaje bez powodu. Czy w interesie Polski było zaniechanie budowy tarczy przeciwrakietowej w wersji prezydenta Georga W. Busha dzielącej NATO na lepszych i gorszych sojuszników?  Chyba tak, w końcu nie kto inny jak nasz kraj domaga się większej solidarności w Sojuszu. Zatem, ci którzy twierdzą, że reset USA-Rosja był szkodliwy z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski są albo zacietrzewieni ideologicznie albo nie rozumieją polityki międzynarodowej.

hillary-1724469_1280Problem z Hillary Clinton dotyczy czegoś zupełnie innego. A mianowicie jej liberalnej wizji świata, która jest całkowicie sprzeczna z zespołem środków i metod, które stosuje Putin. Zderzenie tych dwóch światów doprowadziło już do dwóch wojen. To co się stało w Gruzji w 2008 r. i na Ukrainie w 2014 r. powinno stanowić dla nas ostrzegawcze memento. Chcę powiedzieć wprost, forsowanie na siłę rozszerzenia NATO, Unii Europejskiej i wartości demokratycznych na Wschód od linii Curzona oznacza ryzyko większej wojny – choć dalej ograniczonej z punktu widzenia Waszyngtonu.

W czym leży problem z liberalną wizją świata? Według niej to nie państwa stanowią główne podmioty stosunków międzynarodowych, ale organizacje takie jak Unia Europejska i NATO. W tym założeniu zasady polityki siły i nieograniczonej władzy mają być zastąpione przez współpracę polityczną i gospodarczą między narodami. Z kolei podstawą dla tych działań nie mają być interesy narodowe, ale instytucje, normy i prawo międzynarodowe. Jeśli przyjrzymy się bliżej powyższej narracji trudno nie zauważyć, że jest ona całkowicie sprzeczna z tym co preferuje Rosja szczególnie od 2014 r.

Chcę wyrazić jasno, jako zadeklarowany realista, że nie zgadzam się z tezą jaką wyraża liberalny establishment skupiony wokół Hillary Clinton, że jedyną gwarancją suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy to akcesja do NATO i Unii Europejskiej. Wręcz przeciwnie to jest dzisiaj nie nierealne i niebezpieczne nie tylko dla Ukrainy,  ale także dla Polski, jak i dla spójności całego NATO. Wyrażony argument potwierdza historia. W sumie od 1956 r. ani Stany Zjednoczone ani Europa Zachodnia nigdy nie byli w stanie odstraszyć Rosji od dokonania agresji w swojej strefie wpływów. Wszystkie groźby użycia siły, sankcji lub innego moralnego ostracyzmu zawsze paliły na panewce jeśli na Kremlu podjęto decyzję o interwencji.

Geneza kryzysu

Aby uporządkować moją argumentację zacznę od kwestii zasadniczych. Spór na linii Zachód-Rosja dotyczy tego czy Ukraina ma pozostać, czy ma być wyjęta z orbity wpływów Kremla. Choć należy zaznaczyć, że w tej kwestii nie istnieje konsensus na Zachodzie. Stany Zjednoczone i kraje Europy Środkowo-Wschodniej chcą, aby Ukraina znalazła się w UE i NATO, ale kraje Europy Zachodniej takie jak Niemcy, Francja lub Włochy nie są już, aż tak optymistyczne. W tej walce, aby postawić na swoim Zachód musi realizować konkretną strategię. Jej centralny element to przede wszystkim stałe członkostwo Ukrainy w NATO, kolejne dwa krytyczne punkty to Unia Europejska i promowanie demokracji.

Jednak to nie rozszerzenie NATO było bezpośrednią przyczyną kryzysu na Ukrainie w listopadzie 2013 r., który trwa do dnia obecnego, ale ekspansja Unii Europejskiej i zamach stanu w Kijowie z 22 lutego 2014 r., który rozpalił protesty na szeroką skalę. Wskazany trójząb polityczny, a w nim najważniejszy cel uczynienia z Ukrainy kolejnego ogniwa NATO, dodajmy bardzo słabego ogniwa, dolał jedynie oliwy do ognia.

Wysocy urzędnicy Departamentu Stanu – szkoły liberalnej –  jak np. Stephen Sestanovich, przekonywali, że kwestia członkostwa Ukrainy w NATO zasadniczo zanikła po 2008 r. W mojej opinii jest to fałszywe twierdzenie. Żaden zachodni przywódca po wojnie rosyjsko-gruzińskiej publicznie nigdy nie kwestionował deklaracji Sojuszu z 2008 r., że Ukraina może stać się pełnoprawną częścią NATO, nie uczyniono tego nawet na ostatnim Szczycie w Warszawie w 2016 r. W sumie teza, że Ukraina stanowi tylko dla niewielu państw NATO „ukochane dziecko”  jest nieprawdziwa. Wynika to z faktu, że wśród tych, którzy forsowali taką koncepcję były Stany Zjednoczone. W rzeczywistości 70% NATO to USA. W końcu powiedzmy sobie szczerze, nawet jeśli niektóre państwa takie jak Niemcy, Francja lub Włochy sprzeciwiałyby się przyjęciu Ukrainy do Sojuszu, to Rosja i tak nie mogłaby liczyć na wieczne veto w tej sprawie.

W końcu spójrzmy na umowę stowarzyszeniową Ukrainy z UE, która miała być podpisana w 2013 r. Jej treść nie tylko dotyczyła wolnego handlu, ale odnosiła się także do bardzo ważnego wymiaru bezpieczeństwa. Wskazane porozumienie zachęcało wszystkie jego strony, aby promować stopniową konwergencję w polityce zagranicznej i obrony z określonym celem na horyzoncie coraz głębszego zakotwiczenia Ukrainy we wspólnej przestrzeń europejskiego pokoju, sprawiedliwości i dobrobytu. Zapisy tego dokumentu wzywały również do pełnego wykorzystania dyplomatycznych i militarnych kanałów pomiędzy stronami porozumienia.

W sumie brzmiało to jak wchodzenie Ukrainy ukradkiem do NATO – tylnymi drzwiami. Zapewne żaden roztropny przywódca Rosji nie mógłby tego inaczej zinterpretować. Być może Hillary Clinton i jej urzędnicy dali wiarę, że rozmowy na temat rozszerzenia NATO po 2008 r. były poza stołem negocjacji, ale Putin i jego koledzy inaczej to widzieli.

Realna ocena sytuacji

Jeśli ktoś argumentuje, że rosyjska reakcja na ekspansję NATO była oparta na resentymentach, to znaczy, że trywializuje motywy egzystencjalne każdego państwa. Strach był, jest i będzie stanowić rdzeń każdego sprzeciwu Rosji wobec perspektywy uczynienia z Ukrainy zachodniego bastionu u progu swoich granic. Wielkie mocarstwa zawsze pilnie strzegą równowagi sił w swoim najbliższym sąsiedztwie i robią, co tylko mogą, aby ograniczyć wpływy innych adwersarzy, jeśli chcą oni niebezpiecznie zbliżyć się do nich. Z kolei ci, którzy bagatelizują takie zagrożenia kończą z reguły bardzo źle. Weźmy przykład z historii Polski, kiedy na własne życzenie zainstalowaliśmy na swoim pograniczu Zakon Krzyżacki. Zamiast go zniszczyć nim przekształcił się w wyjątkowo agresywny rodzaj państwa, pozwoliliśmy mu na ekspansywną politykę, prowadzącą w efekcie do fizycznej likwidacji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Stany Zjednoczone uniknęły tak tragicznego losu, ponieważ adoptowały swoją doktrynę Monroe. Zgodnie z jej zasadami USA często używały siły militarnej i potajemnych akcji, aby kształtować dla siebie sprzyjające otoczenie w Zachodniej Hemisferze. W końcu, kiedy Związek Sowiecki rozmieścił pociski na Kubie w 1962 r. amerykański prezydent John F. Kennedy, pomimo ryzyka nuklearnej wojny, naciskał na ich usunięcie. Jednak jego zachowaniem nie kierowały resentymenty wobec komunistycznego reżimu, ale strach o stan bezpieczeństwa amerykańskiego państwa i narodu.

Ta sama logika ma zastosowanie do Rosji. Jej przywódcy wyrażali jasno i zdecydowanie przy wielu okazjach, że nie będą tolerować wejścia Ukrainy do NATO. Taki obrót spraw przerażał ich, przeraziłby każdego, kto by znalazł się w rosyjskich butach. W końcu przerażone mocarstwa często stosują agresywne strategie. W mojej ocenie nie umiejętność zrozumienia rosyjskiego strachu i jego myślenia o rozszerzeniu NATO stanowiłoby permanentną cechę prezydentury Hilary Clinton gdyby wygrała wybory. Z kolei to mogłoby przyśpieszyć wybuch kolejnych kryzysów w Europie Środkowo-Wschodniej, ale tym razem nie tylko w tle z Rosją i Ukrainą, ale także z Polską i państwami bałtyckimi.

Oczywiście, ktoś może postawić mi zarzut, że wzięcie jednego czynnika, a więc rozszerzenia NATO na Wschód, nie może wyjaśnić wszystkich okresów współpracy i konfrontacji w relacjach USA-Rosja. Chcę być dobrze zrozumiany, nie twierdzę, że ekspansja NATO, która zaczęła się w latach 90. XX w. prowadziła do stałego kryzysu. Chcę jedynie zauważyć, że kooperacja Rosji i Zachodu miała miejsce w licznych i bardzo ważnych kwestiach – Afganistan, Iran, Syria. Przynajmniej do czasu dopóki polityka Zachodu, na którą miała duży wpływ Hillary Clinton i jej intelektualne zaplecze, nie przybrała zgubnego wpływu na relacje z Rosją. W rzeczywistości kryzys na Ukrainie pojawił się dopiero 22 lutego 2014 r., na długo po dwóch dużych i strategicznych rozszerzeniach NATO i Unii Europejskiej w 1999 r. i 2004 r.

clinton-1567561_1280

Współpraca i konfrontacja

Urzędnicy H. Clinton, jak wspomniany Stephen Sestanovich lub Michael McFaul – amerykański ambasador w Rosji w latach 2012-2014 r. – którzy byli odpowiedzialni koncepcyjnie i wykonawczo za błędną politykę USA wobec regionu Europy Wschodniej mijają się z prawdą również, kiedy sugerują, że obalenie prezydenta Wiktora Janukowycza nastąpiło w zgodzie z prawem. Przypomnijmy sobie tamten czas. W rozpalonej Ukrainie poddanej przemocy pomiędzy protestującymi, a rządowymi siłami bezpieczeństwa, udało się jednak zawrzeć 21 lutego 2014 r. porozumienie. Według którego Janukowycz miał pozostać na urzędzie prezydenta, aż do rozpisania nowych wyborów. Zapewne ten ohydny satrapa i uzurpator mający krew na swoich rękach własnych obywateli zostałby odsunięty od władzy w następnych wyborach. Jednak wielu Ukraińców sprzeciwiło się temu porozumieniu zmuszając go do natychmiastowego ustąpienia. Już 22 lutego uzbrojona opozycja, w tym wyjątkowo aktywny prawy sektor, przejął ukraiński parlament i główne budynki prezydenckie. W tym samym czasie prawodawcy ukraińscy zagłosowali za usunięciem Janukowycza z urzędu. Jednak konstytucja Ukrainy nie określała warunków zastosowania impeachmentu. W końcu w obawie o swoje życie zdymisjonowany Janukowycz uciekł z kraju.

Jaki udział w tych wydarzeniach miał Waszyngton, szczególnie Departament Stanu, choć nie kierowany już przez H. Clinton, ale dalej realizujący liberalną strategię i obsadzony przez jej ekspertów? Spróbujmy to prześledzić bez emocji. W mojej ocenie Stany Zjednoczone zachęcały Ukraińców do sprzeciwu wobec Janukowycza przed i podczas tragicznych wydarzeń na przełomie 2013 i 2014 r. Do takich przedsięwzięć można zaliczyć działalność National Endowment for Democracy i decyzję tej organizacji o zwiększeniu wsparcia dla antyrządowych organizacji na Ukrainie. Wsparcie dla tej instytucji udzielali także obficie wysocy przedstawiciele amerykańskiej administracji m.in. Victoria Nuland – asystent sekretarza stanu ds. Europy i Eurazji nie mówiąc o licznych występach kongresmenów i senatorów na Majdanie.

Powiedzmy sobie szczerze, te wydarzenia zaalarmowały Putina, nie tylko dlatego, że mogły one pogorszyć relacje z Ukrainą, ale także wyzwoliły u niego paniczny strach, że amerykańska administracja może być zainteresowana również odsunięciem jego od władzy. W tym sensie symptomatyczne są słowa przewodniczącego National Endowment for Democracy Carla Gershmana wypowiedziane we wrześniu 2013 r., że wybór Ukrainy za Europą może skuteczniej promować demokrację w Rosji i w ostateczności odsunąć od władzy Putina. Z kolei McFaul – prawa ręka Hillary Clinton – otwarcie udzielał aktywnego wsparcia w promowaniu demokracji w Rosji, jego zachowanie doprowadziło do tego, że został oskarżony przez rosyjską prasę o agenturę, bezpośrednio wysłaną i  kierowaną przez administrację Obamy, aby doprowadzić do kolejnej kolorowej rewolucji. Wyobraźmy sobie przez chwilę gdyby rosyjski ambasador w Warszawie promował w mediach ideę zmiany systemu politycznego w Polsce – ciekawe jak polski rząd zareagowałby na takie zachowanie.

W tej całej historii dość ciekawe są próby wyjaśnienia niepowodzeń Zachodu na Ukrainie przedstawiane przez autorów i wykonawców polityki Hillary Clinton. Według nich tkwią one w różnicach charakterologicznych przywódców Rosji. Wynika z tego, że osobiste cechy Putina i Miedwiediewa mogą nam rozjaśnić przyczyny zmieniających się okresów współpracy i konfrontacji między USA i Rosją. W tej infantylnej argumentacji wszystko było porządku, kiedy rządził Miedwiediew, natomiast wszystko szło źle, kiedy do władzy dochodził Putin. W mojej ocenie obaj są oni siebie warci i nie wiele się różnią między sobą jeśli chodzi o rosyjską politykę zagraniczną. Żeby użyć słów samego ambasadora McFaul’a Putin w Rosji jest uważany za mentora Miedwiediewa. W końcu to Miedwiediew prowadził wojnę z Gruzją w 2008 r., to Miedwiediew w pełni wspierał akcję Putina na Krymie i na Ukrainie. W swoim czasie odważył się go nawet otwarcie skrytykować, że nie odpowiedział bardziej zdecydowanie na sankcje Zachodu. Nawet w okresie resetu Miedwiediew uskarżał się na bezustanny proces rozszerzania NATO.

Wydaje się jednak, że istnieje lepsze wyjaśnienie na wahające się relacje Rosja-Zachód niż personalne cechy przywódców rosyjskich. Spójrzmy obiektywnie, kiedy Stany Zjednoczone i ich sojusznicy w tym Polska uwzględniała obawy Moskwy, jak podczas kilku lat opisywanego resetu, kryzysy oddalały się, a Rosja współpracowała w wielu ważnych kwestiach. Z kolei, kiedy Zachód ignorował interesy Moskwy, w okresie poprzedzającym kryzys ukraiński, panowała konfrontacja. Weźmy przykład Putina, który otwarcie i pozytywnie przywitał osławiony reset mówiąc do Obamy w lipcu 2009 r., że Rosja ma nadzieję na poprawę relacji z USA. Dwa miesiące później, kiedy Obama odrzucił plany szkodliwej nie tylko dla Rosji, ale także dla NATO koncepcji tarczy przeciwrakietowej mającej powstać w Polsce i Czechach, Rosja chwaliła tę decyzję. W końcu nie zaskakuje fakt, że kiedy Putin powrócił na urząd prezydenta Rosji w maju 2012 r. wspomniany już przez nas ambasador McFaul ze szczerością przyznawał, że oczekuje kontynuacji resetu z Rosją. Wymiana Miedwiediewa na Putina nie stanowiła żadnego okresu przełomowego jak próbuje to przedstawić liberalny establishment. Gdyby Miedwiediew pozostał prezydentem Rosji zapewne zachowałby się wobec Ukrainy w taki sam sposób jak uczynił to Putin.

Czy NATO jest realne czy liberalne?

Autorzy i wykonawcy polityki Hillary Clinton twierdzą, iż na początku lat 90. XX w. Stany Zjednoczone musiały oprzeć swoją strategię na kalkulacjach siły – tzw. „power calculations”. Jednak wszystkie znaki na ziemi i niebie sugerują, że rozszerzenie NATO na Wschód w tamtym czasie nie musiało odwoływać się do takich założeń. Wówczas Rosja była w całkowitej zapaści. Chociaż jej ekonomia uległa nieco poprawie wraz z początkiem pierwszej dekady XXI w. z racji wzrostu cen ropy i gazu, to jednak niewielu poważnych analityków na Zachodzie uważało, że tworzyła ona poważne zagrożenie dla swoich sąsiadów – szczególnie dla Ukrainy przed 2014 r.

Do czego zmierzam. W Polsce politycy muszą sobie, co jakiś czas przypominać nieprzyjemną prawdę, że rozszerzenie NATO na Wschód, po upadku żelaznej kurtyny, było oparte o liberalny konsensus. Z kolei to oznacza, że Sojusz nigdy nie zakładał, że będzie musiał honorować swoich gwarancji bezpieczeństwa dla nowych członków z Europy Środkowo-Wschodniej. W rzeczywistości inna była wartość przyjęcia do NATO np. Grecji i Turcji w 1952 r., a inna Polski, Węgier i Czech w 1999 r. Amerykańscy przywódcy rzadko odwoływali się do zagrożenia rosyjską agresją, aby uzasadniać rozszerzenie NATO po zakończeniu zimnej wojny. Zamiast tego bez przerwy powtarzali o korzyściach jakie mogą wynikać z powiększenia jakiejś amorficznej strefy pokoju, demokracji i dobrobytu niż twardego Sojuszu obronnego. W 1999 r. i w późniejszych latach na Zachodzie i w NATO nic nie mówiono o odstraszaniu, obronie, planach awaryjnych lub o ryzyku wojny. W sumie pierwszy oddział wojsk amerykańskich w Polsce pojawił się dopiero w 2012 r. w bazie lotnictwa taktycznego w Łasku i miał on bardziej egzotyczny niż bojowy charakter.

Co jest ciekawe liberalny establishment utrzymuje, że Rosja ma przywódcę zdolnego do podboju, jeśli nie całej, to przynajmniej części Europy. Chociaż zanim nastąpił kryzys na Ukrainie nie było żadnych dowodów, aż do tak ekstremalnej oceny sytuacji. Np. wskazany już Sestanovich udzielając wywiadu podczas trwających protestów w Kijowie w grudniu 2013 r. na trzy miesiące przed aneksją Krymu przez Rosję, nie widział żadnych przesłanek, że Putin mógłby myśleć o inwazji na wschodnią Ukrainę lub, że rozszerzenie NATO było konieczne, aby powstrzymać Kreml przed dokonaniem agresji. Wręcz przeciwnie, kiedy dyskutowano o ekspansji NATO na Wschód w 2004 r. Sestanovich sugerował, iż rosyjskie zastrzeżenia wobec tego procesu były niczym więcej, jak pozerską postawą polityczną. Wyrażał on wówczas przekonanie, że Rosjanie prawdopodobnie czują potrzebę sprzeciwu, aby pokazać światu, że stanowią oni ważny kraj i nie pozwolą sobą pomiatać.

Zarówno Sestanovich, McFaul oraz Nuland jak i ich polityczne guru Hillary Clinton odzwierciedlają w najczystszej formie liberalny konsensus tamtego i obecnego czasu, który widzi w rozszerzeniu NATO korzystną politykę dla ich ideologicznych założeń, a nie troski o realny stan bezpieczeństwa Polski lub innych mniejszych sojuszników. Większość analityków z tego kręgu uznaje, że proces promowania demokracji nie może stanowić zagrożenia w długookresowej perspektywie ani dla Zachodu ani dla rosyjskich interesów. Wskazują oni, że stabilne i bezpieczne sąsiedztwo może zwiększyć prosperity również Rosji, i w ostateczności pomoże przezwyciężyć zimnowojenne upiory oraz zachęcić postsowieckich satelitów do współpracy z Moskwą, jak i bardziej kooperatywnej drogi we wzajemnych relacjach. Ale prawda wygląda inaczej. W rzeczywistości niezmordowane szerzenie pokoju, demokracji i dobrobytu przy pomocy nierzadko ognia i miecza oraz inżynierii społecznej w Europie Wschodniej, Afryce Północnej i w regionie Bliskiego Wschodu zaprowadziło ich na manowce.

Jaki będzie koniec sagi?

Wiemy już na pewno, że wizja Hillary Clinton nie będzie realizowana. Zmniejsza się ryzyko wysyłania broni na Ukrainę i pogłębiania destabilizacji w regionie, co byłoby bardzo niebezpieczne dla naszego kraju. Chyba nikt racjonalnie myślący nie chciałby, aby Polska stanęła przed podobną sytuacją w jakiej znalazła się np. Francja nękana od kilku lat zamachami terrorystycznymi z ręki wojującego dżihadu, ISIS i ich filii m.in. za przyczyną zuchwałej sekretarz stanu i jej liberalnych popleczników – w swoim czasie bezkrytycznie wspierających arabską wiosnę. W naszej sytuacji geopolitycznej ekwiwalentem islamskiego ekstremizmu byliby zapewne rosyjscy najemnicy z Donbasu i Ługańska odpalający bezkarnie rakiety ziemia-ziemia w kierunku naszego wschodniego pogranicza.

W ostateczności przyjęcie Ukrainy do NATO nie rozwiązałoby żadnego problemu bezpieczeństwa w Europie. Jedynie przyspieszyłoby erozję traktatu waszyngtońskiego, opartego i tak na niepewnych gwarancjach. W sumie byłaby to prosta droga do atrofii Sojuszu i w ostateczności jego zaniku.

Z pewnością Hillary Clinton w jednej rzeczy ma rację, kiedy utrzymuje, że zachowanie Putina na Ukrainie jest niemoralne. Chociaż nie wiemy, jak ta saga się zakończy.  W mojej ocenie strategia Kremla przynosi zamierzony efekt, i istnieje uzasadniony powód, aby uważać, że Putin osiągnie swój cel pozbawienia Ukrainy nadziei na integrację ze strukturami Zachodu. Jeśli wydarzenia przybiorą taki obrót, Rosja wygra, chociaż nie ma żadnych wątpliwości, że zapłaci za to ogromną cenę. Choć najbardziej będą przegrani zwykli Ukraińcy. Według niektórych liberalnych analityków najlepszy powód, aby Ukraina nie zabiegała o członkostwo w NATO to uniknięcie jej rozdarcia terytorialnego. W mojej opinii mają oni rację, ale polityka, którą zafundowała Ukrainie ich polityczna mentorka Hillary Clinton nie pomogła uniknąć tej katastrofy. W interesie Polski nie jest, żeby nasz wschodni sąsiad ulegał dalszej fragmentyzacji. Zatem dobrze się stało, że spuścizna tej obłąkanej strategii umarła w dniu 9 listopada 2016 r. A.D.

Absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego Instytutu Historii i Stosunków Międzynarodowych oraz Katedry Badań nad Konfliktami i Pokojem. Ekspert Europejskiego Instytutu Bezpieczeństwa. Zainteresowania: stosunki międzynarodowe teoria i praktyka
One Comment
  1. […] A. Brzeskot, „Dlaczego przegrana Clinton jest dobrą …”, 14.XI.2016, SZTAB.ORG […]

Comments are closed.

Leave a comment