Jaka strategia może odrodzić wielkość USA i Polski?
Po raz pierwszy w najnowszej historii politycznej Stanów Zjednoczonych duża liczba Amerykanów otwarcie zaczęła kwestionować wielką strategię ich kraju. W kwietniu 2016 r. według sondażu Pew 57% obywateli USA wyraziło pogląd, że Ameryka powinna zająć się swoimi sprawami i pozwolić innym zrobić to samo – w najlepszy sposób jaki potrafią.
Podczas kampanii prezydenckiej zarówno Demokrata Bernie Sanders, jak i Republikanin Donald Trump spotykali się z otwartą aprobatą opinii publicznej, ilekroć obaj zaczynali kwestionować zamiłowanie Stanów Zjednoczonych do promowania demokracji, subsydiowania obrony swoich sojuszników lub przeprowadzania interwencji militarnych poza granicami kraju. Wyraźnie zdystansowana od takiej krytyki była kandydatka Demokratów Hillary Clinton – broniąca obecnego status quo. Wydaje się, że był to jeden z powodów jej przegranej w wyścigu o urząd prezydencki.
Zbyt duża wiedza nie jest potrzebna, aby zdać sobie sprawę, że polityka zagraniczna i bezpieczeństwa Polski zależy od amerykańskiej. Jeśli ta ostatnia będzie tępa i ograniczona to nasza również nie ulegnie zmianie. W mojej opinii z taką obecnie mamy do czynienia. Zanim przejdę do precyzyjnego opisu alternatywnej strategii dla USA, chcę przedstawić marne rezultaty ich obecnej polityki, także niebezpiecznej z punktu widzenia naszego interesu. Choć konsekwencje, fałszywych założeń, rozkładają się całkowicie nieproporcjonalnie dla obu krajów. Wynika to z oczywistego faktu, słabe państwa dysponują węższym marginesem błędu niż wielkie mocarstwa. Wystarczą niefortunne działania naszego rządu, źle dobrany moment lub błędna polityka naszych sojuszników, aby przyniosły nam fatalne i nieodwracalne skutki. Zresztą w naszej historii już to przerabialiśmy. W innej sytuacji są silni gracze, którzy mogą sobie pozwolić na nieuwagę, niewyciąganie wniosków z porażek lub na popełnianie tych samych błędów. W rzeczywistości ich reagowanie może być powolne, przez sprawdzanie, czy na pozór zagrażające działania nieprzyjaznych państw są takimi w istocie. Więcej mogą reagować obojętnie na większość gróźb, ponieważ niewiele jest takich, których spełnienie może zadać im poważne straty. W końcu mogą stać z boku, dopóki sytuacja się nie wyjaśni, bez obawy, że stracą sposobność podjęcia skutecznego działania. Pamiętajmy Polska nie ma takiego komfortu.
Zatem wróćmy do naszej ciętej, ale konstruktywnej krytyki obecnej wielkiej strategii USA. W rzeczywistości niesmak i złość dla niej, ze strony zwykłych Amerykanów, nie powinien w nas wyzwalać zaskoczenia, biorąc pod uwagę jej beznadziejny zapis przez ostatnie ćwierćwiecze. Weźmy choćby to, co dzieje się w Azji: Indie, Pakistan i Korea Północna poszerzają swój arsenał nuklearny. Z kolei Chiny stanowią coraz większe wyzwanie dla status quo wód regionalnych. W Europie, Rosja anektowała Krym, a stosunki Waszyngton-Moskwa są na najniższym poziomie od zakończenia zimnej wojny. Ponadto, U.S. Army wciąż walczy w Afganistanie i Iraku bez widoku zwycięstwa na horyzoncie. Pomimo wyeliminowania większości przywódców al-Kaidy przeżuty islamskiego radykalizmu przeszywają cały region Bliskiego Wschodu. W rzeczywistości świat arabski wpadł w niekończącą się spiralę chaosu. W dużej części z powodu decyzji USA, aby doprowadzić do zmiany reżimów w Iraku i Libii oraz powtórzenia tego samego, choć w dużo mniejszej skali, w Syrii. W efekcie tych wszystkich nieprzemyślanych decyzji wyłoniło się tzw. Państwo Islamskie. Wielokrotnie ponawiane próby pośredniczenia przez Waszyngton w rozwiązaniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego także spełzły na niczym. Znane niegdyś hasło „dwóch państw” – Izraela i Palestyny – jest obecnie odleglejsze od realizacji niż kiedykolwiek wcześniej. W międzyczasie demokracja zamiast rozkwitać znalazła się w odwrocie. Najlepiej było to widoczne w amerykańskiej polityce z powodu stosowania tortur, nielegalnego przetrzymywania więźniów w Guantanamo lub przyzwolenia na zabijanie ludzi, nierzadko własnych obywateli – przy użyciu dronów. Zapewne wiele z tych operacji było uzasadnionych politycznie i względami bezpieczeństwa państwa, niemniej tego typu praktyki musiały splamić obraz Ameryki w oczach całego świata, jako obrońcy demokracji i praw człowieka.
Oczywiście Stany Zjednoczone nie ponoszą jedynej odpowiedzialności za te wszystkie trudności i kosztowne niepowodzenia, niemniej to Waszyngton miał w nich najbardziej decydujący udział. Wskazane problemy są konsekwencją ich błędnej strategii tzw. liberalnej hegemonii, którą zarówno Demokraci, jak i Republikanie realizowali przez ostatnie lata. Według tego podejścia Ameryka powinna używać swojej potęgi nie tylko do rozwiązywania globalnych problemów, ale także, aby promować określony porządek światowy, oparty na międzynarodowych instytucjach, reprezentatywnych rządach, otwartych rynkach i prawach człowieka. Jako nie zastąpiony naród – indispensable nation – idąc dalej tą logiką, Ameryka ma wszelkie prawa, odpowiedzialność, a często nawet niezastąpioną wiedzę, jak zarządzać lokalną polityką. W sumie liberalna wizja świata w swoim rdzeniu jest niezwykle rewizjonistyczna. Zamiast wzywać Stany Zjednoczone do utrzymania równowagi sił w kluczowych regionach, zobowiązuje ona amerykańską potęgę do promowania wskazanych wartości wszędzie tam, gdzie są one zagrożone.
W moim przekonaniu jest lepszy sposób, aby dźwignąć brzemię światowej polityki. Związany on jest ze strategią „offshore balancing”, czyli zamorskiego równoważenia. Według niej Waszyngton powinien zrezygnować z ambitnych wysiłków na rzecz transformacji innych regionów, państw i społeczeństw, a skoncentrować się jedynie na najważniejszych kwestiach bezpieczeństwa międzynarodowego. Przede wszystkim na zachowaniu swojej dominacji w Zachodniej Hemisferze i przeciwdziałaniu wyłonienia się potencjalnego hegemona w kluczowych regionach na świecie, czyli w Europie, Azji Północo-Wschodniej i Zatoce Perskiej. Zamiast odgrywać rolę światowego żandarma, Ameryka powinna zachęcić inne narody do wzięcia na siebie większego zakresu odpowiedzialności za swój stan bezpieczeństwa oraz przywództwa w swoim najbliższym otoczeniu, tak aby równoważyć rewizjonistyczne mocarstwa, interweniując sama tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne. W kolejności do wymienionych części świata pierwszymi i najważniejszymi sojusznikami USA powinni być: w Europie – Polska, w Azji Północno-Wschodniej – Korea Południowa w Zatoce Perskiej – Arabia Saudyjska. Wskazana strategia nie oznacza porzucenia przez USA swojej pozycji światowego mocarstwa lub powrotu do polityki izolacjonizmu. Wręcz przeciwnie dzięki mądremu zarządzaniu swoją strategiczno-militarną siłą można byłoby ocalić amerykański prymat w przyszłości oraz zabezpieczyć niezwykle ważne wartości dla zachodniej cywilizacji – wolność i demokrację – zarówno w Ameryce, jak i u jej sojuszników.
Wyznaczenie właściwych celów
Stany Zjednoczone to najszczęśliwsze mocarstwo w nowoczesnej historii świata. Inne państwa muszą żyć nierzadko w otoczeniu agresywnych sąsiadów. W dużo bardziej niesprzyjającej sytuacji znajduje się Polska otoczona przez Niemcy i Rosję lub Korea Południowa osaczona przez Chiny i Japonię, ale nawet Wielka Brytania stawała wiele razy przed perspektywą inwazji przez Kanał La Manche. W sumie przez ponad dwa wieki USA nie były bezpośrednio zagrożone wojną dzięki ogromnej zaporze w postaci dwóch oceanów blokujących drogę dla potencjalnego agresora. Zauważył to już francuski ambasador w Ameryce Jean-Jules Jusserand odbywający swoją misję w latach 1902-24 r., przez stwierdzenie faktu: na północy Ameryki słaby sąsiad (Kanada), na południu kolejny słaby sąsiad (Meksyk), na wschodzie tylko ryby (Ocean Atlantycki), na zachodzie dalej ryby (Ocean Pacyficzny). Oprócz geopolitycznych argumentów Stany Zjednoczone posiadają także obfitość ziemi i naturalnych surowców, liczną i niezwykle przedsiębiorczą populację, która była w stanie stworzyć największą gospodarkę na świecie i zdolności militarne. Ponadto, USA posiada jeden z największych arsenałów nuklearnych na świecie, co w sumie czyni mało prawdopodobny atak na ich terytorium.
Te geopolityczne błogosławieństwa, dane chyba od samego Boga, pozwalają Ameryce popełniać wiele błędów – często bardzo poważnych. W rzeczywistości tylko tak bezpieczny kraj, jak Ameryka, mógłby sobie pozwolić na, tak dużą zuchwałość, aby przekształcać cały świat na swoją modłę. Jednak Waszyngton może pozostać światową potęgą bez realizowania tak kosztownej i ekspansywnej strategii. Wskazany plan „offshore balancing” – zamorskiego równoważenia – mógłby idealnie dostosować się do takich wymogów. Jego zasadnicze założenie, i niemniejsza troska o stan bezpieczeństwa, może utrzymać siłę USA, tak dużą, jak to jest tylko możliwe. Wręcz idealnie skalibrowaną do spełnienia pożądanego celu, czyli dominującego mocarstwa na globie. A nade wszystko utrzymania amerykańskiej hegemonii w Zachodniej Hemisferze.
W przeciwieństwie do poglądów izolacjonistów strategia „offshore balancing” bierze pod uwagę, że istnieją pewne regiony poza Zachodnią Hemisferą, które są warte amerykańskiego zaangażowania zarówno w postaci obfitej daniny krwi, jak i pieniędzy. Obecnie są to trzy miejsca wyżej już wymienione (Europa, Azja Północno-Wschodnia i Zatoka Perska). Pierwsze dwa obszary to kluczowe centra przemysłu, handlu, finansów i technologii stanowiące także miejsce położenia dla innych wielkich mocarstw. Trzeci region – Zatoka Perska – produkuje prawie 30% światowej ropy.
W Europie i Azji Północno-Wschodniej główne zagrożenie stanowi pojawienie się regionalnego hegemona, który mógłby zdominować swoje sąsiedztwo, tak jak Stany Zjednoczone zdominowały Zachodnią Hemisferę. Takie mocarstwo mogłoby posiadać ogromną moc ekonomiczną, zdolność do rozwoju wyszukanego uzbrojenia oraz potencjalne możliwości do rzutowania siły na przestrzeni prawie całego globu, i być może nawet wystarczające środki finansowe, aby wygrać wyścig zbrojeń z USA. Wskazany hegemon mógłby również wchodzić w sojusze z państwami Ameryki Północnej lub Południowej, aby mieć zdolność do wtrącania się lub nawet wywierania presji na Waszyngton. Zatem pryncypialny cel USA w Europie i Azji Północno-Wschodniej stanowi zachowanie za wszelką cenę korzystnego układu sił, aby najpotężniejsze mocarstwa, czyli Rosja i Chiny, czuły bezustanny ból głowy z powodu swoich mniejszych sąsiadów, gdyby chciały lub odważyły się zawędrować do granicy Zachodniej Hemisfery. W praktyce oznaczałoby to uzbrojenie Polski po zęby w najnowszą broń przekazaną przez USA oraz delegowania na rzecz naszego kraju pełnomocnictwa politycznego, tak abyśmy mogli samodzielnie kształtować korzystny dla nas i naszych sojuszników układ sił w Europie Środkowo-Wschodniej. W międzyczasie podobny cel powinien przyświecać USA w Zatoce Perskiej, czyli blokowania pojawienia się jakiegokolwiek mocarstwa, które mogłoby zakłócać swobodny przepływ ropy i destabilizować światową gospodarkę, a tym samym zagrażać prosperity Ameryki.
Zamorskie równoważenie jest realistyczną strategią, a to oznacza, że jej cele są bardzo ograniczone. Promowanie pokoju – choć pożądane – nie należy do nich. Oczywiście to nie oznacza, że Waszyngton i Warszawa powinny z uśmiechem na twarzy witać kolejne konflikty zbrojne na świecie lub, że USA i Polska nie może użyć swoich dyplomatycznych, ekonomicznych i militarnych zasobów, aby zniechęcać inne państwa od prowadzenia wojen. Jednak zobowiązanie U.S. Army i Sił Zbrojnych RP do akcji militarnych poza granicami swoich krajów nie może być uzasadniane jedynie względami humanitarnymi. W rzeczywistości strategia zamorskiego równoważenia nie ma powstrzymywać autorytarnych rządów od popełniania ludobójstwa na własnych społeczeństwach, ale budować globalną równowagę sił sprzyjającą USA i ich sojusznikom. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to cynicznie, ale w sprawach bezpieczeństwa politycy nie mogą kierować się emocjami, ale interesami narodowymi. Adoptowanie takiego planu nie wyklucza całkowicie reagowania kryzysowego. Niemniej przeprowadzanie takich interwencji musiałoby spełniać trzy bezwzględne warunki. Po pierwsze, że naprawdę istnieje taka potrzeba, po drugie, że misja jest wykonalna, po trzecie, że jest niezachwiana pewność polityków i wojskowych, iż planowana ekspedycja nie pogorszy jeszcze bardziej sytuacji w danym regionie.
Jak amerykańska strategia powinna działać w praktyce?
Dzięki zamorskiemu równoważeniu Stany Zjednoczone mogą skalibrować swoją militarną postawę zgodnie z dystrybucją potęgi w trzech najważniejszych regionach na świecie. Jeśli nie ma na horyzoncie żadnego potencjalnego hegemona w Europie, Azji Północno-Wschodniej lub Zatoce Perskiej wówczas nie ma powodów do rozmieszczania nadmiernie licznych wojsk lądowych i powietrznych. Nie ma również większego powodu do zwiększania armii w samej Ameryce. Weźmy pod uwagę jedną rzecz, jeśli jakieś rewizjonistyczne mocarstwo chce wejść w zdolności militarne pozwalające mu zdominować cały region musi ono potrzebować wiele lat być może nawet dekad. Z pewnością taka perspektywa wystarczyłaby, aby Waszyngton mógł dostrzec zbliżające się zagrożenie i na czas w adekwatny sposób odpowiedzieć na wzbierający sztorm.
W takim przypadku Stany Zjednoczone powinny przekształcić regionalne siły swoich sojuszników w pierwszą linię obrony, pozwalając im jednocześnie na samodzielne równoważenie adwersarzy w najbliższym sąsiedztwie. W tym sensie nasz polski podsystem „balance of power” obejmowałby obszar Europy Środkowo-Wschodniej. Wskazany układ geopolityczny w naszej historii już istniał i służył nam idealnie przez cały XVI w. Dominująca wówczas równowaga sił zachodziła między Francją i dynastią Habsburgów, ale jej podukład powstał także w Europie Północno-Wschodniej między Polską i Szwecją. Z obecnej perspektywy najważniejsza równowaga sił zachodzi w układzie USA-Chiny, jej europejski podsystem dotyczyłby przede wszystkim Polski i państw leżących dookoła akwenu Morza Bałtyckiego w odpowiedzi na potencjalny wzrost potęgi Rosji. Według tego założenia Waszyngton dalej powinien dostarczać pomocy militarnej, technologicznej i finansowej swoim sojusznikom oraz zobowiązań politycznych, aby wspierać ich, gdyby znaleźli się w niebezpieczeństwie. Jednak Ameryka powinna powstrzymywać się od rozmieszczania dużej liczby swoich wojsk za granicą. Z pewnością miałby sens utrzymywania pewnych zamorskich zasobów w postaci małych kontyngentów, instalacji militarnych, środków rozpoznania i wywiadu oraz magazynów ze sprzętem, niemniej generalnie USA powinny przenieść odpowiedzialność w sprawach twardego bezpieczeństwa na regionalne mocarstwa, ponieważ one zawsze będą miały większe rozeznanie w lokalnych sprawach i najlepiej pojęty interes w tym, aby żaden gracz ich nie zdominował.
Jeśli państwa w Europie nie mogłyby powstrzymać wyłaniającego się hegemona Stany Zjednoczone musiałyby pomóc im wykonać mokrą robotę, przez rozmieszczenie odpowiednio dużych sił, tak aby równowagę w regionie przesunąć z powrotem na korzyść swoich sojuszników. W niektórych wypadkach mogłoby to oznaczać wysłanie oddziałów U.S. Army zanim nastąpiłby wybuch wojny. Z taką sytuacją mieliśmy już do czynienia podczas zimnej wojny. Wówczas Ameryka musiała utrzymywać dużą liczbę wojsk lądowych i powietrznych na obszarze Starego Kontynentu, ponieważ państwa Europy Zachodniej nie były w stanie powstrzymać Związku Sowieckiego. W innych przypadkach Waszyngton mógłby wejść do wojny po jej rozpoczęciu, jeśli jedna ze stron konfliktu wyłoniłaby się, jako siła dominująca. Z takim przypadkami mieliśmy już do czynienia podczas dwóch światowych wojen. Wówczas Ameryka zaangażowała się militarnie dopiero wtedy, kiedy było już pewne, że Niemcy są w stanie podbić całą Europę.
Strategia zamorskiego równoważenia ma wiele wymiernych atutów. W sumie dzięki ograniczeniu obszarów do obrony oraz zmniejszenia ciężaru ponoszonego przez USA za niewydolnych sojuszników, często nie mających chęci wzięcia kosztów za swój stan bezpieczeństwa, oszczędzono by wiele pieniędzy. Wykorzystanie ich może być dużo bardziej efektywniejsze w polityce wewnętrznej – tutaj potrzeb nigdy nie brakuje. Z pewnością przyniosłoby to dużą ulgę najmniej zamożnej części amerykańskiego społeczeństwa i być może złagodziłoby destruktywny podział ciążący nad ich polityką wewnętrzną. W rzeczywistości takie działanie jest uzasadnione, ponieważ wielu sojuszników Ameryki rutynowo korzysta z tzw. jazdy na gapę (free-ride). W zasadzie problem ten rośnie od zakończenia zimnej wojny. W NATO np. Stany Zjednoczone stanowią 46% skumulowanego PKB, pomimo tego, że ich udział w wydatkach na obronność wynosi 75%. W sumie sytuacja jest kuriozalna, bogaci Europejczycy dostają za darmo jeszcze więcej bogactwa, w postaci najwyższego poziomu usług, ze szczególnej dziedziny – bezpieczeństwa narodowego.
Strategia zamorskiego równoważenia mogłaby także zredukować ryzyko terroryzmu. Liberalna hegemonia zobowiązuje Amerykę do rozszerzania demokracji w nieznanych miejscach, które czasami wymagają militarnej okupacji. Z reguły takie wysiłki wiążą się z wtrącaniem w lokalny proces polityczny, co nieuchronnie sprzyja nacjonalistycznej mobilizacji. Z kolei rebelianci z powodu własnej słabości, aby wejść w otwartą konfrontację z potęgą USA, są zmuszeni odwoływać się do terroryzmu. Warto przypomnieć, że Osama bin Laden był motywowany do ataku na WTC z powodu obecności U.S. Army w Arabii Saudyjskiej oraz amerykańskiego wsparcia dla Izraela w jego asymetrycznej wojnie z Palestyńczykami. Liberalna hegemonia ułatwia także inspirowanie terroryzmu przez głupią politykę obalania reżimów, aby rozszerzać amerykańskie wartości, jednak takie działania jedynie podkopują lokalne instytucje, gdzie przemoc ekstremistów rozkwita w najlepsze.
Jakby nie spojrzeć strategia „offshore balancing” mogłaby złagodzić wydatnie ten problem przez wystrzeganie się społecznej inżynierii i minimalizowania amerykańskiej obecności wojskowej w całkowicie obcych kulturowo i cywilizacyjnie regionach. Według jej założeń U.S. Army mogłaby stacjonować za granicą jedynie wtedy, jeśli jakiś kraj spełniałby kryteria strategicznego położenia i byłby zagrożony przez potencjalnego hegemona. Jak już wskazałem takie warunki bezwzględnie wypełnia Polska, położona w Europie Środkowo-Wschodniej, sąsiadująca z Rosją, potencjalną potęgą mogącą zagrozić interesowi bezpieczeństwa narodowego USA. W tego typu zmaganiach Ameryka odgrywałaby rolę wyzwoliciela, a nie okupanta, ponieważ zgodnie z podstawowymi założeniami opisywanej strategii, po wyeliminowaniu agresora U.S. Army wycofywałaby się poza horyzont, tak aby nie wtrącać się w wewnętrzne sprawy swoich sojuszników. Dzięki respektowaniu suwerenności innych państw, „offshore balancing” mógłby w dużo bardziej większym stopniu sprzyjać niwelowaniu zjawiska antyamerykanizmu na świecie.
Sprzyjająca historia
W obecnych warunkach zamorskie równoważenie może wydawać się radykalną strategią, ale jeśli bliżej przyjrzymy się jej, to widać, iż zapewniała ona Ameryce logiczne wskazówki dla ich polityki zagranicznej przez wiele dekad oraz dobrze służyła amerykańskiemu narodowi. Podczas całego XIX w. USA były zajęte budową państwa dzięki ekspansji w Ameryce Północnej oraz ustanowienia hegemonii w Zachodniej Hemisferze. Po zakończeniu tego zadania, na przełomie XIX i XX w., Amerykanie zwrócili swoją uwagę poza horyzonty obu oceanów, aby zachować równowagę sił w Europie i Azji Północno-Wschodniej. Jednak bez większego zaangażowania polityczno-wojskowego. W efekcie czego mocarstwa europejskie i azjatyckie mogły wzajemnie się równoważyć. USA interweniowały militarnie dopiero wtedy, kiedy regionalny układ „balance of power” ulegał naruszeniu, tak jak podczas pierwszej i drugiej wojny światowej.
Podczas zimnej wojny Ameryka nie miała wyboru musiała odłożyć na półkę strategię „offshore balancing” i przejść do stałej obecności na lądzie, ponieważ ich sojusznicy nie byli w stanie odepchnąć Związku Sowieckiego. Wówczas Waszyngton utworzył sieć sojuszy i stałych baz wojskowych w obu regionach. W tych nowych warunkach do pierwszej próby sił i doszło w latach 1950-53 r. podczas wojny koreańskiej, kiedy za wszelką cenę chciano zapobiec zwiększeniu wpływów ZSRS i ChRL w Azji.
W Zatoce Perskiej USA były całkowicie poza wewnętrznymi sprawami regionu. W tamtym czasie Ameryka dawała przyzwolenie na kontynuowanie postkolonialnego przywództwa Wielkiej Brytanii i powstrzymywania przez nich jakiegokolwiek mocarstwa chcącego zdominować roponośne pola. W 1968 r., kiedy Londyn ogłosił wycofanie stamtąd, Stany Zjednoczone wzięły odpowiedzialność za sprawy w swoje ręce. Wówczas, aby dobrze wykonać swoją pracę Waszyngton przyjął słuszną politykę otwarcia na dwa najważniejsze państwa regionu monarchię Saudyjską i Iran Szacha. W końcu, kiedy nastąpił upadek tego ostatniego w 1979 r., administracja prezydenta Cartera zaczęła tworzyć Siły Szybkiego Reagowania (Rapid Deployment Force). Zamorskie zdolności militarne miały zapobiec zdominowaniu Bliskiego Wschodu przez Teheran lub Moskwę. Z kolei administracja prezydenta Regana udzieliła wydatnego wsparcia dla Iraku z tych samych powodów, podczas jego wojny z rewolucyjną republiką Chomeiniego w latach 1980-88 r. W sumie oddziały U.S. Army w regionie Bliskiego Wschodu były podporządkowane strategii zamorskiego równoważenia, aż do 1990 r., kiedy inwazja Saddama Husseina na Kuwejt zagroziła Arabii Saudyjskiej i suwerenności pozostałych producentów ropy w regionie. Aby przywrócić „balance of power” prezydent G. W. Bush senior wysłał tam potężne siły ekspedycyjne, aby wyzwolić Kuwejt i rozbić iracką machinę wojenną.
W rzeczywistości przez prawie sto lat strategia zamorskiego równoważenia zapobiegała wyłonieniu się regionalnych hegemonów i utrwalała globalną równowagę sił, która zwiększała amerykański stan bezpieczeństwa narodowego. W sytuacjach, kiedy amerykańscy decydenci odchodzili od tej strategii, jak miało to miejsce w przypadku Wietnamu, gdzie USA nie miały żadnego strategicznego interesu, rezultaty były opłakane.
Od zakończenia zimnej wojny wydarzenia bezustannie uczą Amerykę tych samych lekcji. Weźmy przykład Europy, kiedy nastąpiła geopolityczna implozja Związku Sowieckiego region ten już dłużej nie miał żadnego dominującego mocarstwa. W takiej sytuacji Stany Zjednoczone powinny zredukować swoją militarną obecność i utrzymywać poprawne stosunki z Rosją oraz przekazać odpowiedzialność za politykę bezpieczeństwa i obrony w ręce Europy. Zamiast tego rozszerzano NATO całkowicie zdominowane przez USA, jednocześnie ignorowano interesy upadającego mocarstwa – postsowieckiej Rosji. Taka polityka nie sprzyjała zachowaniu bezpieczeństwa w Europie, gdyż z jednej strony rozbroiła Stary Kontynent, a z drugiej wywołała poważny konflikt na Ukrainie oraz zbliżyła niebezpiecznie Rosję i Chiny.
W regionie Bliskiego Wschodu sytuacja była podobna, Stany Zjednoczone powinny wycofać się za wielką wodę zaraz po wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 r. i pozwolić, aby Irak i Iran wzajemnie się równoważyły. Zamiast tego administracja Clintona adoptowała dziwną politykę podwójnego powstrzymywania – dual containment – która wymagała utrzymywania ogromnych sił lądowych i powietrznych w Arabii Saudyjskiej, aby kontrolować Bagdad i Teheran. Z kolei następna administracja George W. Busha juniora, na czele z wpływową grupą neokonserwatystów, przyjęła jeszcze bardziej ambitniejszą strategię „regionalnej transformacji”, która w dużej mierze przyczyniła się do kosztownych wojen w Afganistanie i Iraku. W sumie urzędnicy prezydenta Obamy powtórzyli ten sam błąd, kiedy przyłożyli rękę do obalenia Kadafiego w Libii, zwiększenia chaosu w Syrii przez niepotrzebne naciskanie w sprawie odejścia Bashara al-Asada oraz wspierania jego oponentów (rebeliantów). Jakbyśmy nie spojrzeli odrzucenie przez Waszyngton, po zakończeniu zimnej wojny, strategii „offshore balancing” sprawiło gotowy przepis na spektakularną katastrofę.
Głuche nadzieje liberalnej hegemonii
Obrońcy liberalnej hegemonii szermują dużą liczbą mizernych argumentów, aby uzasadnić swoją błędną politykę. Jedno z ich twierdzeń, medialnie oklepane przekonuje, że wyłącznie potęga USA i jego przywództwo może zachować światowy porządek. Zastanówmy się przez chwilę nad tym twierdzeniem. Czy globalne przywództwo może być celem samym w sobie? Według mnie nie, może być, co najwyżej pożądane o tyle, o ile przynosi Ameryce jakieś wymierne i bezpośrednie profity. Czy dla Polski może być celem samym w sobie np. Unia Europejska? Według mnie nie, może co najwyżej stanowić pożądany instrument, ale do realizacji interesu narodowego.
Inni idą dalej w swojej abstrakcji przez twierdzenie, że przywództwo Stanów Zjednoczonych jest potrzebne, aby przeciąć „gordyjski węzeł” nierozwiązanego problemu idei zbiorowego bezpieczeństwa – ani przez Ligę Narodów ani przez ONZ. Chodzi tutaj o niekończącą się historię bezradności lokalnych państw w tworzeniu zwartej koalicji mogącej powstrzymać rewizjonistyczne mocarstwa. Jednak strategia zamorskiego równoważenia bierze pod uwagę ten problem i zakłada wyciągnięcie ręki do słabszego i zlęknionego. Jakby nie patrzeć nie zabrania ona USA przysyłania doradców, pomocy materialnej lub nawet żołnierzy – przyjacielowi lub sojusznikowi. Jeżeli oczywiście spełnia warunek swojego geopolitycznego położenia w jednym z trzech już wymienionych regionów na świecie.
Jeszcze inni obrońcy liberalnej strategii argumentują, że amerykańskie przywództwo jest potrzebne, aby skutecznie zająć się nowymi, transnarodowymi wyzwaniami, których źródło znajduje się w upadłych państwach, terroryzmie, międzynarodowej przestępczości, uchodźcach etc. Według tej logiki ani Ocean Atlantycki ani Pacyficzny nie mogą zapewnić właściwej ochrony przed takimi zagrożeniami. Współczesna technologia militarna, idąc dalej w tym myśleniu, sprzyja USA w rzutowaniu militarnej potęgi dookoła globu – co wcale nie jest do końca prawdą – i tym samym pozwala poradzić sobie z tymi problemami w praktyce. W sumie, opisywany pogląd utrzymuje, że dzisiejsza globalna wioska jest bardziej niebezpieczna i trudniejsza do zarządzania niż świat w czasach zimnej wojny.
W moim przekonaniu powyższy obraz wyolbrzymia nietradycyjne zagrożenia i przecenia amerykańską zdolność do i ich eliminacji. W rzeczywistości przestępstwa międzynarodowe, terroryzm i podobne problemy mogą stanowić utrapienie dla każdego państwa i społeczeństwa, niemniej mieszczą się one ledwie w kategorii egzystencjalnych zagrożeń i rzadko opierają się o militarne rozwiązania. Ciągłe wtrącanie się w wewnętrzne sprawy innych państw, szczególnie odwoływanie się do militarnych interwencji, wyzwala jedynie lokalne resentymenty i sprzyja zjawisku korupcji. W skutek czego sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej. Długofalowe rozwiązanie tego problemu można odnaleźć jedynie w kompetentnych lokalnych rządach, a nie w ciężkiej ręce globalnego żandarma.
Wbrew temu, co mówią obrońcy liberalnej hegemonii nadzorowanie świata nie jest wcale takie tanie ani pod względem wydawanych pieniędzy ani ludzkich ofiar. Wojna w Afganistanie i Iraku kosztowała Stany Zjednoczone od 4 do 6 bln USD i pochłonęła prawie 7 tys. amerykańskich żołnierzy, rannych było więcej niż 50 tys. Weterani z obu tych konfliktów przedstawiają bardzo wysoki współczynnik depresji i samobójstw, jak dotąd urzędnicy państwa amerykańskiego mają niewiele im do zaoferowania.
Obrońcy status quo obawiają się, że strategia zamorskiego równoważenia mogłaby ułatwić zrzucenie Stanów Zjednoczonych, przez inne wielkie mocarstwa, ze szczytu piramidy systemu międzynarodowego. To nie jest prawda. Wręcz przeciwnie zamorskie równoważenie przedłużyłoby dominację USA przez ponowne skupienie swoich wysiłków na najważniejszych strategicznych celach. W przeciwieństwie do liberalnej hegemonii „offshore balancing” pozwala uniknąć marnowania zasobów na wysoce kosztowne i kontr-produktywne krucjaty, oszczędzone fundusze rząd federalny mógłby inwestować w długoterminowe składniki amerykańskiej potęgi: m.in. edukacja, infrastruktura, badania i rozwój. Z pewnością część tych funduszy mogłaby także trafić do najważniejszych sojuszników USA, aby niwelować rażące dysproporcje technologiczne i organizacyjne, np. umożliwić SZ RP większy dostęp do informacji o sytuacji bezpieczeństwa regionalnego i globalnego, nowoczesnych systemów kierowania i dowodzenia, a w szczególności poczynienia inwestycji w systemach rozpoznania, łączności i obrony powietrznej. W rzeczywistości Ameryka stała się potęgą strategiczno-militarną przez unikanie zaangażowania w nieopłacalne i niepotrzebne wojny, i przez zbudowanie największej gospodarki na świecie. Jakby nie spojrzeć tę samą strategię dzisiaj realizują Chiny – już przez trzy dekady. W tym samym czasie Biały Dom wyrzuca biliony dolarów na nieprzemyślane inicjatywy i konflikty zbrojne stawiając swoje światowe przywództwo pod coraz bardziej większym znakiem zapytania.
Inny argument utrzymuje, że Stany Zjednoczone muszą stacjonować dookoła świata, aby zapewnić pokój i otwarty dostęp do światowej gospodarki. Według tej logiki okopanie się USA mogłoby rozpalić wielko mocarstwową rywalizację, która wyzwoliłaby niszczące wojny handlowe. W efekcie czego doszłoby do wybuchu III wojny światowej, w którą ponownie byłaby wciągnięta Ameryka. W związku z tym lepiej jest odgrywać rolę światowego żandarma niż powodować ryzyko powrotu do lat 30. XX w.
Według tego argumentu większe zaangażowanie U.S. Army w Europie mogłoby powstrzymać wybuch II wojny światowej. Jednak to twierdzenie trudno pokrywa się z faktami. W okresie dwudziestolecia międzywojennego Europa przypominała buzujący kocioł rywalizacji wielkich mocarstw, którego uspokojenie było niemożliwe. Wydaje się mało prawdopodobne, aby amerykańskie oddziały rozmieszczone w Austrii, Czechosłowacji lub Polsce w latach 1938-39 r. mogły okazać się wystarczające, aby odstraszyć Hitlera lub położyć kres narastającej podejrzliwości między III Rzeszą i ZSRS w 1941 r.
W realistycznej logice jeśli nawet jakiś kraj musi stawić czoła wielkiemu mocarstwu, lepiej przybyć mu z pomocą później i pozwolić, aby inne państwa wzięły na siebie ciężar kosztów jego obrony. W sumie Stany Zjednoczone weszły do obu wielkich wojen przy samej ich końcówce, dzięki temu wyłoniły się jeszcze bardziej potężniejsze od swoich sojuszników i rywali. W swoim testamencie nasz największy strateg Józef Piłsudski również kierował się tą samą logiką. Według niego Polska miała przystąpić do zbliżającej się wojny, jak najpóźniej, aby minimalizować ludzkie i materialne straty oraz uzyskać, jak najkorzystniejszą relatywną siłę wobec Berlina i Moskwy, nawet gdyby miało to oznaczać taktyczne sojusze z ludobójczymi totalitaryzmami – niestety jego marni adherenci nie szczędzili krwi żołnierza polskiego i jego narodu.
W końcu zdajmy sobie sprawę, regionalne konflikty będą miały miejsce na świecie bez względu na reakcję Waszyngtonu, ale to nie oznacza, że USA muszą w nie wchodzić, jeżeli ich żywotne interesy bezpieczeństwa nie są zagrożone. Ameryka często stała z boku większych i mniejszych kryzysów militarnych w historii świata. Tak było w przypadku wojny krymskiej 1953-56 r., wojny prusko-austriackiej 1866 r., wojny prusko-francuskiej 1870 r., wojny rosyjsko-japońskiej 1904-05 r., wojny etiopsko-włoskiej 1935-36 r., wojny iracko-irańskiej 1980-88 r., wojny gruzińsko-rosyjskiej 2008 r. lub obecnej ukraińsko-rosyjskiej 2014-? r. Te przykłady zadają kłam, że Stany Zjednoczone powinny zawsze i wszędzie wojować.
Wydarzenia po 1945 r. także dostarczają obfitych dowodów, że liczna obecność wojskowa USA nie zawsze zapewniała pokój i bezpieczeństwo. W Azji Wschodniej taka strategia poniosła spektakularne fiasko, kiedy nie udało się zapobiec wszczęciu dwóch niszczycielskich wojen w Korei i Wietnamie. Podobnie jest dzisiaj, pomimo dziesiątek tysięcy amerykańskich żołnierzy w regionie Azji i Pacyfiku, niewielu jest poważnych ekspertów, którzy zaprzeczyliby, że nie istnieje tam poważne ryzyko militarnego zderzenia USA-Chiny np. w akwenie Morza Wschodniochińskiego, Południowochińskiego, Tajwanu lub Półwyspu Koreańskiego. W latach 90. XX w. identycznie było w Europie, pomimo dużej obecności wojskowej USA, nie udało się uniknąć serii krwawych wojen na Bałkanach. W sumie przypadek Czeczenii, Gruzji i obecnie Ukrainy nie odbiega zbytnio od tych analogii. W tej ostatniej sytuacji w dalszym ciągu istnieje ryzyko większej eskalacji i wciągnięcia USA w bezpośrednie działania wojenne. W regionie Bliskiego Wschodu powracające zaangażowanie amerykańskich sił zbrojnych, od zakończenia zimnej wojny, także nie pozwoliło uniknąć pochłonięcia tej części świata w liczne i wyczerpujące wojny.
Widać niezaprzeczalnie, że liberalnej hegemonii nie tylko nie udało się utrzymać pokoju i bezpieczeństwa na świecie, ale także uniknąć prowadzenia głupich wojen. W czasie zimnej wojny Ameryka raz odeszła od zamorskiego równoważenia i zakończyło się to katastrofą w postaci wojny w Wietnamie. To samo myślenie legło u podstaw wyniszczającej i niepotrzebnej wojny w Iraku w 2003 r. Podobna logika miała miejsce podczas interwencji w Afganistanie i Libii. W zasadzie mniejsze ekspedycje wojskowe w Somalii, Sudanie, Syrii i Jemenie nie lepiej wypadły.
W odniesieniu do powyższego odrzucanie strategii „offshore balancing” przez liberalne środowiska w oparciu o twierdzenie, że według jej założeń, moment podjęcia interwencji może być spóźniony, z powodu licznych niewiadomych, stanowi fałszywy wybieg intelektualny. Wystarczy spojrzeć logicznie, decyzja czy i kiedy interweniować jest dużo bardziej czytelna według strategii zamorskiego równoważenia. Ta ostatnia dostarcza jasnych wymogów geopolitycznych. Z kolei liberalna składa się z utopijnego założenia, iż Ameryka z racji swoich żywotnych interesów dookoła globu musi interweniować wszędzie. Zatem prezydenci USA powinni zaangażować swój kraj po kolei, jak leci w cztery wojny arabsko-izraelskie, trzy wojny indyjsko-pakistańskie, wojnę iracko-irańską, dwie wojny w Republice Kongo i tak bez końca … etc. Według tej obłąkanej logiki U.S. Army powinna rzutować swoją siłę do wszystkich zakamarków na świecie – bezustannie 24h na dobę.
Wśród niektórych liberałów często pada zarzut, że Waszyngton jest zbyt uzależniony moralnie od zbankrutowanych reżimów. Według tego argumentu zwykli Amerykanie oczekują, że ich sojusznicy zaakceptują przynajmniej minimum humanitarnych standardów. Jednak historia widzi to inaczej. Stany Zjednoczone – największa demokracja na świecie – wiele razy wchodziła w sojusze z ludobójczymi państwami i dyktatorami. W czasie II wojny światowej był to Stalin, w latach 70. XX w. Mao Zedong – obaj mordowali własnych obywateli w milionach. W sumie Waszyngton wiele razy opierał się na autorytarnych reżimach w Ameryce Południowej i Środkowej. Obecnie wspiera dyktaturę w Egipcie i niezwykle okrutny reżim w Arabii Saudyjskiej. Amerykanie często przymykali oczy na wyjątkowo niehumanitarne prowadzenie konfliktów przez Izrael, swojego najbliższego sojusznika, w walce z Palestyną.
Wszyscy przywódcy państw i ich doradcy ds. bezpieczeństwa powinni zdawać sobie sprawę, że polityka międzynarodowa to zajęcie wyjątkowo brutalne i niebezpieczne, i niestety kompromisy są czasami konieczne nawet z największymi dewiantami i rzeźnikami tego świata. Zobowiązanie Ameryki do bardziej selektywnego działania wymaga takich kompromisów, ale tylko wtedy, kiedy zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego USA jest bardzo duże. Zachęcanie U.S. Army do angażowania się wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe, zmusza Waszyngton do opierania się często na bardzo wątpliwych sojusznikach. Zapewnienie im gwarancji bezpieczeństwa nie ma jednak wpływu na ich głupią i ryzykowną politykę, tak było choćby w przypadku Gruzji i decyzji prezydenta Saakaszwilego pójścia na wojnę z Rosją (inicjatorem tej wojny według raportów OBWE była Gruzja).
W rzeczywistości najnowsza historia rzuca poważną wątpliwość na twierdzenie, że Ameryka ocaliła światowy pokój. Przez ostatnie 25 lat Waszyngton wywołał lub finansował kilka wojen w regionie Bliskiego Wschodu bądź napędzał konflikty w innych częściach świata. Jeśli zasadnicze założenie liberalnej hegemonii opiera się o szlachetną ideę przekuwania mieczy na lemiesze to wykonana praca wygląda raczej marnie. Widmo wojen, zniszczenia i ludzkiego nieszczęścia raczej przybliżyło się do naszych granic niż oddaliło. Liberalna strategia nie przyniosła także nadmiernych korzyści ekonomicznych. Jeśli weźmiemy pod uwagę wyjątkową pozycję USA w Zachodniej Hemisferze i w innych częściach świata dającą im niezrównane możliwości w obszarze wolnego rynku, handlu i inwestycji, to efekty nie są powalające. Szczególnie jak się spojrzy na coraz bardziej rosnący dług publiczny lub kryzys finansowy z 2008 r. – największy po wielkiej recesji z 1929 r. W rzeczywistości wszystkie kraje podzielają wspólny interes w gospodarczej aktywności, Waszyngton nie musi odgrywać roli światowego żandarma, aby utrzymać ekonomiczne relacje z innymi krajami. W końcu amerykańska gospodarka mogłaby być jeszcze lepiej zarządzana, gdyby jej administracja nie wydawała tak dużo środków na opanowywanie kryzysów i militarne kontrolowanie prawie całego świata.
Rzecznicy liberalnej hegemonii twierdzą, że Stany Zjednoczone muszą zobowiązywać siebie do obrony słabszych, aby zapobiec nuklearnej proliferacji. Według tej narracji jeśli Waszyngton zredukuje swoją rolę w kluczowych regionach na świecie lub wycofa się całkowicie, kraje przyzwyczajone do protekcji U.S. Army nie będą miały wyboru, aby zapewnić sobie ochronę będą szukały dostępu do broni nuklearnej.
Powiedzmy sobie szczerze żadna polityka nie zapewni sukcesu w zapobieganiu proliferacji. Jednak strategia zamorskiego równoważenia mogłaby lepiej działać niż liberalna hegemonia. Tej ostatniej nie powiodło się odwieść Indii i Pakistanu od rozwijania swojego nuklearnego programu ani odciągnąć Korei Północnej od wejścia do atomowego klubu. W stosunkach międzynarodowych zwykle jest tak, że kraje szukają dostępu do nuklearnych zdolności ze strachu przed potencjalną agresją ze strony swoich wrogów. Liberalna strategia obalania obcych reżimów nieuchronnie zwiększa ten strach. Jeśli Waszyngton wyrzeknie się takiej polityki i zmniejszy swoją obecność wojskową tam gdzie jest ona niepotrzebna to mógłby dać dużo mniej powodów dla proliferacji.
W końcu perspektywa militarnego ataku nie może tak naprawdę powstrzymać zdeterminowanego państwa od ostatecznego uzyskania broni nuklearnej – można co najwyżej kupić czas. W tym sensie Iran może służyć jako pozytywne przypomnienie, że skoordynowana presja wielostronnej współpracy, w formacie P5+1 USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Francja plus Niemcy oraz sankcje ekonomiczne, stanowią lepszy sposób, aby zniechęcić jakikolwiek reżim od nuklearnej proliferacji niż ryzykowna koncepcja wojny prewencyjnej (preventive war) lub zmiany reżimu (regime change).
Chcę być dobrze zrozumiany. Gdyby Stany Zjednoczone zmniejszyły swoje gwarancje bezpieczeństwa, okalające prawie cały glob, z pewnością jakieś zagrożone państwa mogłyby szukać sposobów na przetrwanie przez nabycie nuklearnych zdolności odstraszania. Oczywiście taki rezultat nie jest pożądany, ale powszechne wysiłki, aby całkowicie powstrzymać proliferację są zbyt kosztowne i prawdopodobnie ostatecznie poniosą fiasko. Po za tym implikacje, takiego zjawiska, nie mogą być, aż tak ponure, jak je rysują liberalni pesymiści. Wejście w posiadanie bomby atomowej samo w sobie nie czyni jeszcze z jakiegoś państwa wielkiego mocarstwa ani nie umożliwia mu z marszu szantażowania swoich sąsiadów lub wrogów. W sumie od 1945 r. dziesięć państw przekroczyło nuklearny próg, jakoś z tego powodu świat nie przewrócił się do góry nogami. Jakbyśmy nie spojrzeli na tę kwestię nuklearna proliferacja zawsze będzie wyzwalać głęboki niepokój, bez względu na to, co uczynią Stany Zjednoczone, niemniej strategia zamorskiego równoważenia dostarcza lepszych perspektyw, aby poradzić sobie z tym problemem.
Demokratyczne urojenia
Wielu krytyków odrzucających rekomendowaną strategię uważa, że Stany Zjednoczone mają moralny i strategiczny imperatyw promowania wolności, demokracji i praw człowieka. Według nich rozszerzanie tych wartości będzie w dużej mierze ograniczać wojny i innego rodzaju okropności. Więcej zapewni pomyślność i bezpieczeństwo narodowe USA oraz zmniejszy cierpienie na świecie. W rzeczywistości nikt z nas nie wie, czy świat złożony wyłącznie z liberalnych demokracji byłby pokojowy. Jednak rozszerzanie wolności z bronią w ręku rzadko działa w praktyce. Ponadto, nieopierzone demokracje zwykle są skłonne do wszczynania konfliktów zbrojnych. USA zamiast promować pokój powinny, jak najszybciej zakończyć bezkresne i nieopłacalne wojny. Jeśli tego nie uczynią sytuacja będzie wyglądała jeszcze gorzej, karmienie na siłę liberalnymi ideami kulturowo obce społeczeństwa może skompromitować te wartości w samej Ameryce. W sumie tzw. globalna wojna z terroryzmem – global war on terror – i powiązane z tym wysiłki zaszczepiania demokracji w Afganistanie i Iraku prowadziło do tortur, systemowego zabijania ludzi oraz szerokiej inwigilacji własnych obywateli.
Wśród obrońców liberalnej hegemonii są i tacy, którzy naiwnie utrzymują, że bardziej subtelniejsza wersja tej strategii pozwoliłaby uniknąć tych wszystkich nieszczęść. Zwodzą siebie samych. W rzeczywistości promowanie demokracji wymaga realizowania wysoce ryzykownej inżynierii społecznej – na szeroką skalę – wśród obcych narodów, których tak naprawdę Amerykanie ani nie znają ani nie rozumieją. To wyjaśnia dlaczego wszelkie wysiłki w tym celu ulegały zwykle niepowodzeniu. Jakby nie spojrzeć demontaż i przekształcanie tradycyjnych instytucji zawsze kreuje wygranych i przegranych. Ci ostatni zwykle znajdują się w opozycji do rządzących, i odwołują się do brutalnej przemocy. W efekcie czego amerykańscy urzędnicy dochodzą do fałszywego przekonania o zagrożonej wiarygodności ich kraju, aby ją ratować, odwołują się do wojennej machiny U.S. Army, w celu rozwiązania narastających problemów. Wciągają tym samym cały kraj w jeszcze większe widmo wojny i zniszczenia. W końcu liberalna strategia, swoistego wbijania gwoździ młotkiem na oślep, nie oszczędziła także wizerunku najwierniejszych sojuszników Ameryki – w tym Polski.
Jeśli USA chce zachęcać inne narody do przyjmowania liberalnej demokracji to najlepszy sposób polega na dawaniu dobrego przykładu. Wówczas inne społeczności z pewnością bardziej będą chętne naśladować Stany Zjednoczone, jeśli ujrzą w nich wolność, praworządność i dobrze prosperujące społeczeństwo. Z kolei, to oznacza więcej reform w kraju, a mniej manipulacji za granicą.
Problematyczny rozjemca
Istnieje też liczne grono amerykańskich polityków, którzy uważają, że Waszyngton powinien odrzucić liberalną hegemonię, ale utrzymywać znaczące siły lądowe w Europie, Azji Północno-Wschodniej i Zatoce Perskiej, aby uniknąć poważnych problemów w przyszłości. Taka strategia pozwala rzekomo oszczędzić wiele środków finansowych i istnień ludzkich. W zasadzie dzięki stałej obecności U.S. Army na terytorium swoich sojuszników rozwiązano by uciążliwy problem rzutowania siły na Stary Kontynent w przypadku wojny. To podejście czasami jest określane, jako tzw. „selektywne zaangażowanie” – brzmi atrakcyjnie, ale niestety nie działa w praktyce.
W sumie taka propozycja jest zbieżna z założeniami liberalnej strategii. Zachowanie pokoju i bezpieczeństwa w kluczowych regionach na świecie może być dla amerykańskich przywódców bardzo kuszące, aby następnie ulec polityce promowania demokracji . W niej też tkwi fałszywa przesłanka, że demokratyczne państwa nie prowadzą ze sobą wojen. Z powodu takich wypaczonych wniosków Zachód podjął decyzję o rozszerzeniu NATO i UE po zakończeniu zimnej wojny i próby osiągnięcia utopijnego celu uczynienia z Europy „raju na ziemi”. W realnej polityce międzynarodowej linia podziału między polityką „selektywnego zaangażowania”, a „liberalną hegemonią” jest zamazana i nieczytelna.
Rzecznicy tej koncepcji twierdzą, że sama obecność U.S. Army w różnych regionach na świecie będzie gwarantowała międzynarodową stabilność. Więc Ameryka nie będzie musiała się martwić, że zostanie wciągnięta w jakieś politycznie niejasne konflikty, używając określenia S. Kozieja „sytuacji trudnokonsensusowych”, oddalonych o tysiące kilometrów. Innymi słowy, jak najdalej wysunięta obrona, i jak najszersze gwarancje bezpieczeństwa, stanowią niewielkie ryzyko, ponieważ tak naprawdę nigdy nie będą one honorowane.
Jednak to założenie jest nadmiernie optymistyczne. W rzeczywistości fałszywe. Zdajmy sobie sprawę, że sojusznicy mogą zachowywać się lekkomyślnie, także Stany Zjednoczone mogą sprowokować jakiś ograniczony konflikt. Jak popatrzymy na historię stosunków międzynarodowych to widać wyraźnie, że dyplomaci z Waszyngtonu często ponosili spektakularne fiaska w trakcie negocjacji lub z powodu nadmiernego zaufania do własnej obecności polityczno-wojskowej, aby uniknąć wojny. Tak było np. na Bałkanach w latach 90. XX w., przed wojną rosyjsko-gruzińską lub rosyjsko-ukraińską. W sumie zasada ta odnosi się do wszystkich części świata. Wniosek z tego jest następujący samo stacjonowanie amerykańskich sił zbrojnych w różnych zakątkach na świecie wcale nie musi zapewniać pokoju i bezpieczeństwa.
Ponadto, strategia „selektywnego zaangażowania” nie rozwiązuje problemu spychania odpowiedzialności na innych w sferze obrony. Zauważmy, że Wielka Brytania, która jest obecnie traktowana za strategicznego partnera Polski w sprawach bezpieczeństwa, wycofuje swoją armię z kontynentalnej Europy – czyni to bez rozgłosu, ale ten proces ma miejsce – w czasie kiedy NATO stoi przed sytuacją rosnącego zagrożenia ze strony Rosji. Jak zwykle mocarstwa europejskie oczekują, że Waszyngton zajmie się tym problemem, pomimo tego, że pokój w Europie powinien stanowić większe zainteresowanie dla Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec i Italii.
Strategia zamorskiego równoważenia w praktyce
Jak strategia zamorskiego równoważenia mogłaby wyglądać obecnie? Dobrą wiadomością jest to, iż trudno przypuszczać, aby w Zachodniej Hemisferze pojawił się regionalny hegemon mogący rzucić wyzwanie USA. Żadna potęga nie czai się także ani w Europie ani w Zatoce Perskiej. Ale jest też zła wiadomość. Jeśli Chiny będą kontynuowały swój bezprecedensowy wzrost gospodarczy to prawdopodobnie zaczną definiować siebie jako mocarstwo hegemoniczne. Będą tak czyniły z powodu naśladowania, a być może nawet udoskonalenia strategii, jaką realizowały Stany Zjednoczone w Ameryce Północnej i Południowej w XIX w. W efekcie czego Waszyngton podejmie wysiłek pokrzyżowania planów Państwa Środka. Z kolei to może prowadzić do serii konfliktów zbrojnych o mniejszej lub większej skali.
USA może idealnie oprzeć się na lokalnych mocarstwach – Japonia, Korea Południowa, Australia, Indie, Indonezja i Wietnam – ale taka strategia może nie działać w praktyce. Zapewne nie tylko z powodu tego, że Chiny są dużo silniejsze od swoich sąsiadów, ale także, że wymienione kraje są położone zbyt daleko od siebie. Z kolei to tworzy dużą trudność w formowaniu efektywnej koalicji równoważącej. Ameryka będzie musiała koordynować swoje wysiłki i być może wysłać znaczące siły w obronie swoich sojuszników. Jakby nie spojrzeć w regionie Azji i Pacyfiku Stany Zjednoczone będą odgrywały rolę niezbędnego narodu – indispensable nation. Jednak na razie nie ma takiej potrzeby. Przynajmniej dopóki dopóty Chiny nie przejdą od strategii geoekonomicznej do geopolitycznej. Zatem sztorm wzbiera, ale nie ze strony wschodniej flanki tylko Dalekiego Wschodu.
W Europie, Ameryka powinna zakończyć swoją obecność wojskową i przekazać całą odpowiedzialność za NATO w ręce Europejczyków. Nie ma sensu utrzymywać rozbudowanych sił na obszarze Starego Kontynentu, jeżeli żadne mocarstwo europejskie nie ma zdolności do zdominowania regionu. Najwięksi pretendenci do takiej roli Niemcy i Rosja tracą swoją relatywną potęgę w stosunku do swoich sąsiadów – przede wszystkim z powodu kurczącej się populacji. Z kolei innych potencjalnych ochotników z rewizjonistycznymi tendencjami nie widać na horyzoncie. Wprawdzie pozostawienie polityki bezpieczeństwa i obrony w rękach mocarstw europejskich może zwiększyć ryzyko ograniczonych wojen, ale Europa z tego powodu nie zawali się – wojny były są i będą. W ostateczności oznacza to, że kraje Kontynentu będą musiały dużo bardziej uważnie koordynować swój potencjał wojskowy i gospodarczy, aby stworzyć potężny czynnik odstraszania dla jakiegokolwiek państwa lub grupy państw zagrażających pokojowi. Dlatego tak ważne jest, aby Polska dokończyła, jak najszybciej modernizację swoich sił zbrojnych.
W rzeczywistości im większy będzie nasz własny potencjał obronny i odstraszający oraz relatywna przewaga strategiczno-militarna nad większością naszych sąsiadów, tym większe mamy szanse, że rozstrzygnięcia – nieuchronnie nadchodzących wojen – będą dla nas pomyślne. W obliczu takich konfliktów, które sami możemy powstrzymać lub przesądzić, nie ma sensu, aby Stany Zjednoczone angażowały się bezpośrednio, wydawały miliardy dolarów i zobowiązywały życie swoich obywateli. Właśnie w efekcie takiej błędnej polityki nasi europejscy sojusznicy preferują jazdę na gapę, spychają odpowiedzialność na innych i stwarzają fałszywy stan bezpieczeństwa.
W Zatoce Perskiej, podobnie jak w Europie, Ameryka powinna powrócić do strategii zamorskiego równoważenia, która służyła dobrze, aż do czasu przyjęcia podwójnego powstrzymywania – dual containment – Iranu i Iraku. Wyraźnie należy zaznaczyć, że nie istnieje żadne regionalne mocarstwo w tamtej części świata mogące zdominować położone tam państwa. Z kolei to uzasadnia, że USA mogą wycofać się poza horyzont morski.
W odniesieniu do tzw. Państwa Islamskiego Waszyngton powinien pozwolić rozwiązać ten problem w gronie regionalnych mocarstw i ograniczyć swoje własne wysiłki jedynie do wysyłania uzbrojenia, wywiadu i szkolenia. ISIS reprezentuje poważne zagrożenie dla państw regionu, ale niewielkie z punktu widzenia USA. W dłuższej perspektywie dobre rozwiązanie tego problemu może oprzeć się na lokalnych instytucjach, których Waszyngton nie jest w stanie ani zainicjować z innymi ani stworzyć samodzielnie.
W Syrii, Ameryka powinna pozwolić Rosji wziąć inicjatywę, każda kolejna rosyjska dywizja zaangażowana w regionie Bliskiego Wschodu to jedna dywizja mniej po drugiej stronie wschodniej flanki. Ponadto, bez względu czy Syria będzie pod kontrolą reżimu Asada czy podzielona na mini państewka nie stanowi to de facto wielkiego wyzwania dla USA. Wielu prezydentów Ameryki zarówno wywodzących się od Demokratów jak i Republikanów miało długą i bogatą historię współpracy z dyktatorami syryjskiego państwa. W końcu podzielona i słaba Syria nie może stanowić ryzyka naruszenia regionalnej równowagi sił – „balance of power”. Jeśli wojna będzie tam kontynuowana to będzie stanowić przede wszystkim ból głowy dla Rosji. Chociaż Waszyngton może odegrać rolę zewnętrznego pośrednika (brokera), ale tylko jeśli chodzi o jakieś porozumienie polityczne.
W obecnej sytuacji Ameryka powinna dbać o dobre relację z potęgą Iranu. To nie jest w interesie Waszyngtonu odrzucać nuklearne porozumienie z 2016 r. i pozwolić, aby Teheran znowu rozpoczął wyścig w celu zdobycia bomby atomowej. Taki czarny scenariusz byłby bardziej prawdopodobny, gdyby Iran wystraszył się wyprzedzającego ataku ze strony USA (pre-emptive war) – stąd istnieje racjonalny powód by łagodzić relacje z tą najważniejszą obecnie siłą w regionie Zatoki Perskiej i Bliskiego Wschodu. Wraz z rosnącymi ambicjami Państwa Środka, Pekin będzie szukał sojuszników, Iran na pewno zajmuje pierwsze miejsce na tej liście. Zwiastun tego był widoczny już na początku zeszłego roku podczas wizyty prezydenta Xi Jinpinga – w efekcie czego podpisano 17 umów. USA mają oczywisty interes, aby zniechęcać Chiny i Iran od coraz bardziej intensywnej współpracy w sferze twardego bezpieczeństwa. Z kolei to wymaga wyciągnięcia w kierunku Teheranu ręki, a nie miecza.
Z punktu widzenia Waszyngtonu ważne jest to, że Iran ma dużo większą populację niż jego arabscy sąsiedzi i większy potencjał gospodarczy. To może być dobra pozycja wyjściowa do zdominowania Zatoki Perskiej. Gdyby sprawy poszły w tym kierunku, Stany Zjednoczone powinny natychmiast udzielić pomocy militarnej dla rządów państw arabskich, następnie ograniczyć wpływy Iranu i skalibrować swoje strategiczne wysiłki do faktycznego rozmiaru zagrożenia.
Gdzie w tym wszystkim jest Polska?
W jaki sposób strategia zamorskiego równoważenia może służyć interesowi narodowemu Polski? Według tej koncepcji najważniejsze założenie to wzięcie odpowiedzialności za własny stan bezpieczeństwa, czyli uwolnienia naszej polityki od bezpośredniego wpływu USA. W rzeczywistości chodzi o to, aby strategia dla naszego regionu – Europy Środkowo-Wschodniej – była pisana i realizowana w Polsce, a nie w gabinetach Białego Domu. Zdaje sobie sprawę, że intelektualnie, dla większości naszej klasy politycznej, jest to bariera nie do przejścia, aby uwolnić się z pozycji potakiwacza i wejść w rolę przenikliwego autora poważnego planu strategiczno-politycznego. Wymagałoby to przede wszystkim otwartej debaty w kraju, przy udziela szerokiego grona najlepszych ekspertów cywilnych i wojskowych o najważniejszych sprawach bezpieczeństwa narodowego oraz wzięcia ciężaru i ryzyka za polityczne decyzje – nawet te najtrudniejsze dotyczące wojny i pokoju.
Wydaje się to nieuchronne, jeśli chcemy uniknąć katastrofy, ponieważ NATO i UE nie daje wiarygodnej obietnicy przetrwania Polsce. Alternatywą są bilateralne relacje polsko-amerykańskie, ale nie oparte na podstawie jakiegoś dziwacznego resentymentu odwołującego się do Pułaskiego lub Kościuszki … etc., ale na strategicznych i moralnych racjach. Te pierwsze odnoszą się do położenia Polski, te drugie do wolności i demokracji – wartości podzielanych przez oba narody. Z tego punktu widzenia wycofanie się USA z Europy czyni z Polski naturalny zwornik strategiczno-militarny w regionie przyciągający wszystkie mniejsze i większe państwa. W rzeczywistości bez udziału naszego kraju nie może mieć miejsce żaden poważniejszy konflikt zbrojny w Europie Wschodniej. Dla Ameryki ma to strategiczne znaczenie, nawet gdyby nie wyłonił się żaden rewizjonistyczny hegemon próbujący naruszyć obecną – korzystną dla nas – równowagę sił.
Wyjście USA z NATO nie powinno służyć bezpieczeństwu Polski pod warunkiem, że europejscy sojusznicy wywiązywaliby się ze swoich traktatowych zobowiązań, ale tak nie jest. Gdyby Waszyngton podjął taką decyzję, Europa Zachodnia zapewne dalej zaniedbywałaby stan bezpieczeństwa Starego Kontynentu. Jednak w takich warunkach dużo trudniej byłoby im torpedować naszą polityczną i wojskową współpracę z Ameryką, ponieważ argument sojuszniczej solidarności i fikcyjna figura retoryczna zbiorowej obrony nie wiązałaby już rąk amerykańskiej administracji. Z kolei to pozwoliłoby szybko wyrównać dysproporcje technologiczne i organizacyjne w potencjale Sił Zbrojnych RP. W sprawach bezpieczeństwa narodowego lepiej polegać na realnej sile niż na liberalnej ułudzie. Z wyzwaniami obecnej sytuacji na świecie nie poradzi sobie żadna instytucja międzynarodowa może im stawić czoła jedynie realistyczna strategia zamorskiego równoważnia – „offshore balancing”.
Zakończenie
Wykonanie nakreślonych planów pozwoliłoby Ameryce znacząco zredukować wydatki na cele wojskowe. Wycofanie się z Europy i Zatoki Perskiej uwolniłoby miliardy dolarów. Chociaż U.S. Army musiałoby pozostać w regionie Azji i Pacyfiku. Wskazane redukcje muszą również dotyczyć prowadzonej walki z terroryzmem i zakończenia wojny w Afganistanie oraz innych zamorskich interwencji. Z pewnością USA powinny zachować rozbudowane siły morskie i powietrzne, ale dużo skromniejsze lądowe. Zasoby tych ostatnich powinny być w stanie bezustannego pogotowia, aby można było je szybko zwiększyć i rozwinąć, gdyby wymagała tego sytuacja w trzech strategicznych regionach: 1) Europa, 2) Azja Północno-Wschodnia i 3) Zatoka Perska. W efekcie czego rząd amerykański mógłby więcej wydawać pieniędzy na potrzeby wewnętrzne i zwiększą rezerwą sięgać do kieszeni zwykłego podatnika.
Zamorskie równoważenie to wielka strategia zrodzona z poczucia zaufania do politycznej tradycji Stanów Zjednoczonych i uznania ich trwałej przewagi na świecie. Według jej założeń USA wykorzystuje swoje wyjątkowe położenie geograficzne i właściwie odczytuje egzystencjalne bodźce innych państw do równoważenia ambitnych i niebezpiecznych sąsiadów. Ma ona także respekt dla siły nacjonalizmu oraz umiar w narzucaniu amerykańskich wartości w cywilizacyjnie i kulturowo obcych społeczeństwach. Zamiast nieefektywnego szerzenia demokracji skupia się na dawaniu dobrego przykładu, który inni mogą naśladować. Jakby nie spojrzeć zamorskie równoważenie w najlepszy sposób definiuje interesy narodowe Stanów Zjednoczonych, więcej ta strategia jest zbieżna z preferencjami zwykłych Amerykanów i ich najbliższych sojuszników – w tym Polski.
Paweł
Jeśli chodzi o wycofanie się Stanów z Europy i Zatoki to myślę, że na stan obecny jest to niemożliwe (aczkolwiek mogę się mylić) dlaczego? Ponieważ są to rynki zbytu U.S.A. Można to zaobserwować chociażby naciskami na zatrzymanie inwestycji w Łodzi odnośnie budowy terminali w ramach Jedwabengo Szlaku. Natomiast wycofanie się z Bliskiego Wschodu byłoby na rękę Rosji a na pewno też dobrą okazją dla Chin.
Artur Brzeskot
Też myślę, że jest to niemożliwe, ale z innych powodów. Przede wszystkim mam duże wątpliwości czy Trump jest intelektualnie i moralnie zdolny do takiej zmiany. Poczekamy zobaczymy już 20 stycznia po południu czasu Waszyngton - zacznie się ...
Public Affairs Commentary | Artur Brzeskot
[…] A. Brzeskot, „Jaka strategia może odrodzić wielkość …” 17.I.2017, SZTAB.ORG […]